wtorek, 28 października 2008

"Sekret hiszpańskiej pensjonarki" Eduardo Mendoza


Czytałem "Sekret ..." z niejasnym przeczuciem, że coś jest nie tak. "Dlaczego to nie jest tak dobre jak "Przygody ...", myślałem. Chwila szperania po sieci przyniosła odpowiedź. Krakowski "Znak" zastosował (nie mnie sądzić, czy celowo) tzw. "chyt matetingofy", że posłużę się tekstem kabaretu "Ani Mru Mru". Otóż, wydane jako pierwsze "Przygody fryzjera damskiego", w rzeczywistości nie są wcale pierwszym tomem trylogii o lumpie - detektywie. Co więcej, powstanie obu książek dzieli przepaść czasowa. "Sekret ..." został wydany w 1979, a "Przygody ..." w 2001 roku. I stąd pewnie wszystkie moje "ale".
Wszystko jest nie takie jak trzeba. Bohater, humor, akcja, wszystko jest toporne i budzi niesmak. Lump jest zasikany, śmierdzący i obleśny, i nie mam dla niego choćby cienia sympatii jaki miałem dla fryzjera. Wiem, wiem, zaraz się ktoś odezwie, że przecież tacy w większości przypadków są przedstawiciele tzw. lumpenproletariatu, ale Mendoza w swej nowszej powieści stworzył postać o jakiej lubimy czytać, człowieka będącego na dnie, który przy pomocy sprytu radzi sobie z kłodami, które rzuca mu pod nogi życie.
Humor, który również w "Przygodach ..." nie był najwyższych lotów, w "Sekrecie ..." rozbił się o glebę. Jeden rechocik i dwa półgębki to stanowczo zbyt mało jak na całą książkę. Akcja zaś jest poprowadzona na zasadzie: coś tam pierdu, pierdu się napisze, a na koniec jakoś się wyjaśni
i będzie dobrze. No cóż, nie będzie ;(
Podsumowując - zawiedzione nadzieje. Pewnym pocieszeniem jest fakt, że pisarz się rozwija. Smutkiem natomiast napawa, że wydany w Polsce "Oliwkowy labirynt" to też mendozowy "staroć".

1 komentarz:

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."