poniedziałek, 6 kwietnia 2009

"Przebudzenie" reż. Joby Harold


Clay (Hayden Christensen) jest eterycznym i bajecznie bogatym młodzieńcem, któremu przyszło żyć w cieniu pamięci o tatusiu, biznesmenie doskonałym, twórcy finansowego imperium, dawcy pracy, chleba i mieszkania dla niezliczonych rzesz pracujących. Sam (Jessica Alba) jest natomiast asystentką matki Claya, skończoną pięknością, skromną i o przecudnej urody duszyczce. Finał może być tylko jeden. Romans, w tajemnicy przed zaborczą mamuśką, kwitnie na całego. I mielibyśmy harlequina co się zowie, ale przecież "Przebudzenie", reżyserski debiut Jobiego Harolda, aspiruje do miana thrillera*. Gdzie więc dreszczyk?
Otóż Clay ma chore serce i potrzebuje transplantacji, którą ma przeprowadzić smutny lekarz publicznej służby zdrowia i jednocześnie przyjaciel głównego bohatera (Terrence Howard). Mimo rzadkiej grupy krwi biorcy, organ się znajduje i mimo, że matka nalega, by operację przeprowadził najlepszy w kraju kardiochirurg, naiwność oraz przyjaźń, każą się położyć pod nóż kumpla. Aha, wcześniej miłosna tajemnica wychodzi na jaw, a Clay w akcie sztubackiej przekory i wrodzonej rycerskości, potajemnie poślubia Sam. I wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że spotyka Claya zjawisko "świadomej narkozy", podczas której pacjent mimo pozorów pozostawania nieprzytomnym, jest w pełni świadomy i zamknięty w pułapce własnego ciała, uczestniczy w operacji. A lekarze nad stołem gadają. Z każdym słowem coraz bardziej niepokojąco. O czym? Dowiecie się, jeśli obejrzycie.

Nie podobało mi się. Pominę już aktorskie kreacje, wspominając tylko, że Christensen idealnie pasował do roli drewnianego, nieżyciowego paniczyka, który w życiu metrem nie jechał, a Alba jest przecież do oglądania (są sceny), a nie od grania. Nie podobało mi się zrobienie z, ewentualnie w miarę dobrego thrillera medycznego, mistycznej opowiastki, która mówi, że najlepszym miejscem na psychoterapię nie jest kozetka fachowca, a rodzinne spotkanie w zaświatach. Takiej, w której duchy łażą wzdłuż i wszerz czasu i przestrzeni (w ogóle zauważam jakąś dziwną modę na wstawianie reminiscencji w filmach), a Clay widzi światełko w tunelu albo raczej lampkę w sypialni i w ciągu paru chwil wszystko ładnie układa mu się w główce i wyjaśnia. Dziwne, bo przecież i japoński zna, i korporacją kieruje, znaczy dość kumaty był już przed operacją. Pozostaje jeszcze wiarygodność medyczna, która nawet nie-lekarzem może wstrząsnąć. No, ale wszystko na potrzeby suspensu. Pomimo kilku drobnych zaskoczeń film jest mdły, a nawet mdlący (widoki na otwartą klatę Claya), więc końcówkę oglądałem już jednym okiem, zadając Kitkowi pytanie: "Kiedy oni skończą gadać?".

*Tak, tak, wiem. Dla niektórych harlequin to synonim nie tylko thrillera, ale i horroru nawet :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."