wtorek, 9 listopada 2010

"Międzynarodowy słownik mowy zwierząt" Lila Prap


Mój młodszy syn uczestniczył w pewnym bibliotecznym projekciku, którego zwieńczeniem było otrzymanie książkowego upominku. Ponieważ wyboru za Szymka dokonać miał tata, dokonał. Na podstawie kart tarota, kabały i wróżenia z fusów, a przede wszystkim rodzicielskiej wiedzy o wielkiej miłości dziecka do zwierzątek maści wszelakiej, wybór padł na “Międzynarodowy słownik ...” właśnie.
Przyznam szczerze, że po pierwszym przejrzeniu książeczki, minę miałem nietęgą. Środek książki bowiem, to dwustronicowe, pastelkowe i miłe dla oka ilustracje zwierząt, opatrzone dymkami i napisami w różnych językach, ba, pisanymi różnymi alfabetami. Przy każdym tekście flaga, czasem tak egzotyczna, że nie pomagają nawet zaawansowane opcje wyszukiwania w zasobach, które w czasach liceum przemocą uzupełniała geograficzka. Cholerka, jak to czytać? Jak się to je? Gdzie jest haczyk?
A haczyk jest na trzech pierwszych (wliczając wklejkę) i trzech ostatnich (takoż) stronach zawierających “legendę” do środka. Wystarczy go podważyć, ten haczyk znaczy, by wylał się na nas hałas powodowany przez zgraję zwierząt mówiących w różnych językach. Tak, tak, bo okazuje się że polska świnka ze swoim chrum, chrum nie kupiłaby w amerykańskim supermarkecie nawet grama szyn..., tfu, karmy dla świnek, bo tam jednak trzeba oink, oink. Podobnie polski kogut ośmieszyłby się w Chinach swoim kukurykiem, bo na Dalekim Wschodzie wszystkie koguty wiedzą, że dzionek wita się wu wu.
Kiedy już nauczycie się obsługi tej niezwykłej książeczki, dostarczy Wam ona mnóstwa frajdy, a sąsiedzi z niepokojem zaczną nadsłuchiwać odgłosów dobiegających z Waszej pieczary. Bo w powietrzu, przetykane wybuchami śmiechu, będą latać: thughaa, kokolikoo, bak bak, ringkikan i inne takie. Jeśli dodatkowo własne odgłosy paszczą wzmocnicie, puszczanymi z dołączonej do książeczki płyty, odgłosami zwierząt, będziecie mieli miks Arki Noego z Wieżą Babel.
Czy muszę dodawać, że jestem książeczką zachwycony? I choć się troszkę u nas “oklepała” i coraz częściej zalega na półce, to jednak wyciągnięta od czasu do czasu przez któregoś z naszych facecików, daje czadu. A nam niestraszne wigilijne spotkanie z czarnym bydłem walijskim, bo się na luzie dogadamy.
PS. U nas największym powodzeniem cieszył się język chiński, bo nie ma nic zabawniejszego niż ojciec, ze sztucznym chińskim zaśpiewem, deklamujący: jang mie mie džiao, ja zi ga ga džiao i tak dalej i w ten deseń.

5 komentarzy:

  1. Sympatyczne:) Lila Prapp ma ksomiczne pomysły - mamy jej "Dinozaury!?"

    OdpowiedzUsuń
  2. :D:D:D
    wu wu robi kogut, no ja pierdziele :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdybym miała dziecko, kupiłabym ją natychmiast! :D A tak, to może kiedyś jeszcze będzie do znalezienia ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Sympatyczna notka :) A książki dla dzieci teraz są tak ciekawe, że nic, tylko nadrabiac zaległości z własnego dzieciństwa!
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Rety! Muszę tą książeczkę absolutnie kupić, trzeba rozbudzić lingwistyczną ciekawośćd dziecka ;)

    OdpowiedzUsuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."