czwartek, 20 stycznia 2011

"Les Misérables" reż. Wojciech Kępczyński


W ostatnią sobotę znów zostałem porwany przez moją małżonkę na tzw. ukulturalnianie. Niestety, ponownie do teatru muzycznego “Roma”. Piszę niestety, bo od ostatniego pobytu w rzeczonym przybytku nie zmieniło się nic, zarówno jeśli chodzi o wygodę widza (niewygodne i skrzypiące fotele, odstępy między nimi w wersji dla pięciolatków - koszmar, gdy chodzi o wysiedzenie na trzygodzinnym spektaklu), jak i kwestię nagłośnienia niepozwalającego cieszyć się słowami musicalowych piosenek (szczególnie w scenach zbiorowych). No dobra, ale jak sam spektakl?
Czego jak czego, ale odwagi dyrektorowi “Romy”, a jednocześnie reżyserowi spektaklu “Les Misérables”, opartego na “Nędznikach” Hugo, nie brakuje. Po pierwsze, to przedsięwzięcie równie duże jak oglądany poprzednio przeze mnie “Upiór w operze”. Po drugie, dzieło Claude-Michela Schönberga od 25 lat na całym świecie odnosi sukcesy, więc presja by sprostać innym inscenizacjom, podejrzewam wielka. Czy się udało udźwignąć ciężar odpowiedzialności, tym bardziej, że polski teatr zaprezentował wersję non-replica, opartą o nowe tłumaczenie libretta autorstwa Daniela Wyszogrodzkiego oraz nowoczesne rozwiązania scenograficzne? Moim, totalnie amatorskim zdaniem, połowicznie.
Bez wątpienia strona techniczna spektaklu, to jeden z jego atutów. Zdalnie sterowane platformy sceniczne, które dzięki wskazaniom laserów wjeżdżały na scenę i zmieniały ją w ulicę XIX-wiecznego Paryża, podrzędną oberżę, powstańczą barykadę czy most, na którym swe rozterki uzewnętrznia Javert - wow! Pirotechnika, znane z “Upiora …”, wyświetlane “fototapety”, scena rozstrzelania powstańców, która dzięki grze świateł i wykonawców zamieniła się w olejny obraz czy skok Javerta w odmęty Sekwany - kolejne wow! Co jednak, oprócz technologicznych bajerów, prezentuje sobą polskie wydanie “Les Mis”?
Nie porwała mnie muzyka, bo oprócz świetnego moim zdaniem “Słuchaj kiedy śpiewa lud” (oryg. “You Hear the People Sing?”) nie znalazłem dla siebie utworu, który bym zapamiętał i to łącznie z tak opiewanym “Wyśniłam sen” (oryg. “I Dreamed a Dream”). Jeśli chodzi o aktorstwo, główni bohaterowie jakoś nie zachwycili, za to wielkie wrażenie zrobił Łukasz Dziedzic w roli inspektora Javerta. Moimi względami widza amatora i gumowego ucha obdarzyłem też wykonawców ról: małżeństwa Thénardier, Gavrocha oraz małej Cosette.
Cóż mogę powiedzieć? Podobało się, ale przyznam szczerze, że gdyby nie obolały grzbiet i ścierpnięty zadek, byłoby kilka momentów, kiedy przyciąłbym tzw. komara. Niemniej jednak warto. Faceci mają dla siebie wybuchy i cuda techniki, kobiety - wielką miłość na tle wielkiej historii i każdy jest zadowolony.

2 komentarze:

  1. Ja się na to wybierałam i wybierałam, ale słyszałam wiele mało pozytywnych opinii i w końcu na spektakl nie dotarłam. A przestrzeń między rzędami w Romie rzeczywiście jest koszmarna:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jako namiętna wielbicielka musicali oraz Teatru Muzycznego Roma nie mogę wtrącić swoich trzech groszy. Swoją opinię przedstawiłam u siebie, więc nie będę się powtarzać, jeśli kto ciekaw to zerknie. Mnie podobało się baaaaardzo. Chcę jednak napisać, iż podziwiam cię za to, że w ogóle do Teatru Muzycznego dałeś się zaprowadzić. Mało znam panów, którzy by dobrowolnie poszli na musical, a zwłaszcza mając tak niedobre zdanie na temat warunków odbioru sztuki (te niewygodne krzesełka i brak miejsca na nogi. Krzesełka są niewygodne, o czym jednak zapominam natychmiast po zgaśnięciu świateł przenosząc się w inny świat. A co do przestrzeni od lat kupuję bilety w pierwszym rzędzie). Podzielam też zdanie co do Łukasza Dziedzica- jest absolutnie rewelacyjny.

    OdpowiedzUsuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."