wtorek, 22 marca 2011

"Złudzenie" Peter Abrahams


Życie Nell Jarreau, to spełniony american dream. Mąż przystojniak i dżentelmen, będący jednocześnie komendantem policji i przyjaźniący się z milionerem, który na zawołanie udostępnia małżonkom rajską wyspę, gdzie mogą oddać się pasji pływania i nieskrępowanemu seksowi. Córka na uniwersytecie. Po prostu bajer. Jest tylko jeden zgrzyt. 20 lat wcześniej Nell była naocznym świadkiem zabójstwa swego ówczesnego narzeczonego. Na szczęście policja, a dokładniej jej późniejszy mąż - komendant, ujęła sprawcę, a dzięki jej zeznaniom i wskazaniu Alvina DuPree jako zabójcy, sprawiedliwości stało się zadość. Do czasu. Do czasu kiedy pustoszący stan huragan nie zdemolował policyjnej centrali, a z szafki jednego z glin nie wypadła taśma uniewinniająca Alvina. Życie Nell rozsypuje się na kawałki. Prawda, że świetny zaczyn na dobry thriller?
No, właśnie! Dobry thriller to taki, w którym autor mami czytelnika i, podobnie jak prestidigitator widzowi, pokazuje mu coś, co chce żeby zobaczył, a odciąga uwagę od rzeczy, które mogłyby naprowadzić na trop rozwiązania. U magika sztuczki, u pisarza powieści kryminalnej, zagadki. Z tym że, oczywiście, pisarz do odciągania nie używa skąpo odzianej w błyszczące fiu bździu asystentki (panowie), czy zmysłowo odsłoniętej, własnej klaty i opiętych na zadku spodni (panie), ale korzysta z różnorakich zabiegów literackich piętrząc napięcie, myląc tropy, wpuszczając w maliny, robiąc w bambuko itd., etc.
Jakim zatem sztukmistrzem okazał się być Peter Abrahams, w wygranym u clevery “Złudzeniu”? O dziwo, mimo że rekomendowanym przez Kinga (tak, tak, TEGO Kinga), cokolwiek kiepskim. Bo jak to tak, dociera człowiek do połowy i nagle, w przeczytanym przed wyjściem do sklepu fragmencie, znajduje taki znak - sygnał czapką, że porównać go można tylko do tekstu kinowego sprzedawcy popcornu, krzyczącego do omijającego jego stanowisko kinomaniaka: “Mordercą jest kelner, ty sknero!!!”. Pewny, że autor robi ze mnie wała, złamałem niepisaną zasadę i zadzwoniłem do Kitka, która książkę przeczytała przede mną i zażądałem zaprzeczenia. Potwierdziła. Ręce mi opadły. Kolejnych dwieście stron doczytałem z obowiązku, wkurzając się na indolencję głównej bohaterki, która, miałem wrażenie, nawet gdyby dostała w głowę tabliczką z wygrawerowanym nazwiskiem zabójcy, nie potrafiłaby tego faktu sensownie wykorzystać. Cóż, denerwowała mnie baba okrutnie i już!
Mógłbym wytknąć jeszcze kilka, moim zdaniem, fabularnych skuch, czy ponarzekać na zakończenie, za którego kiepskość sam mógłbym zabić, ale po co? Książka jest napisana sprawnie i choć autor ukrył trupa pod zbyt skromną, jak na mój gust, warstwą literackiej ziemi, być może komuś sprawdzi się jako tzw. lżejsza lektura czy niezobowiązujący przerywnik między Kantem a Nitschem.

5 komentarzy:

  1. Hehe, muszę przyznać, że mam już podejrzenie kto zabił po Twoim pierwszym akapicie :P

    OdpowiedzUsuń
  2. kornwalia A nie, nie. Nie jest, aż tak źle. Ale niewiele lepiej :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja jednak tę pozycję sobie odpuszczę. Ale recenzja świetna jak zwykle:)

    OdpowiedzUsuń
  4. no nie, ten przerywnik mnie powalił, dobrze żeś nikogo nie zabił/dobił, bo jest szansa na nastepna recenzję :)
    opty

    OdpowiedzUsuń
  5. Hehe, jak ty potrafisz się pięknie wściekać.:D

    OdpowiedzUsuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."