Mógłbym dać tym wpisem odpór plotkom, żem dyletant w dziele pisania o książkach (choć to przecież plotki prawdziwe). Zacząłbym od wizyty na Wiki i wklejenia definicji horroru. Potem zacząłbym się rozwodzić o prekursorach gatunku, o jego genezie i historii, by bocznymi ścieżkami dotrzeć w pobliże słynnego "osadzania w kontekście". Tu rzucam od niechcenia takimi tytułami jak: "To" Stephena Kinga czy "Magiczne lata" Roberta McCammona. Nonszalancko kontekst rozszerzam wywołując do tablicy "Stranger Things" braci Duffer i stosując szereg błyskotliwych porównań, zostawiam osadzanie w tyle. Dokładam, jak rodzynki do ciasta, mądre wyrazy w rodzaju bildungsroman. Potem elementy informacyjne, analiza, krytyka i ocena i pyk... zasypiacie po drugim akapicie.
Zatem po swojemu. Przez pół grudnia szukałem książki, która by mnie pochłonęła. Takiej, o której nie przestaje się myśleć po chwilowym zamknięciu okładek i która rozprasza do tego stopnia, że czytelnik może znaleźć ukojenie jedynie w dotarciu do ostatniej kropki w tekście. Łapałem za non-fiction, klasykę, kryminał. Łapałem, podczytywałem i sru!, nekstłan. W akcie desperacji zacząłem oglądać nowości na Legimi i nagle... Okładka i nazwisko, które kojarzyło mi się z zarwanymi nocami ("Terror"). Sprawdziło się!
Elm Haven, to mała mieścina zagubiona pomiędzy wielkimi polami Illinois. Dwie knajpy, parę sklepów, ichniejszy CPN i olbrzymie (choć raczej według naszej nomenklatury), rancza otaczające kilkanaście ulic składających się na "aglomerację". O, przepraszam, jest jeszcze Old Central School. Gmaszysko, postawione w akcie typowo amerykańskiego optymizmu, ambicjonalny moloch, który przez kolejne lata oraz topniejące szeregi uczniów popada w coraz większą ruinę. W momencie kiedy wkraczamy wraz z młodocianymi bohaterami książki na scenę, mamy lato 1960 roku i kończy się właśnie ostatni rok szkolny w monumentalnym budynku, a on sam ma zostać rozebrany. Jednak, jak łatwo się domyślić, zanim pierwszy buldożer targnie się na OCS, ta stanie się, podobnie jak i całe Elm Haven, areną zadziwiających i strasznych wydarzeń.
Simmons daje czytelnikowi wszystko co powinno składać się na dobrą powieść grozy, a nawet więcej. To więcej, to prócz nadprzyrodzonego, świetny portret amerykańskiej prowincji i fantastyczne postacie ją zaludniające, ze szczególnym uwzględnieniem paczki dzieciaków, która to paczka będzie grała pierwsze skrzypce w walce ze Złem. Owszem można się czepiać, że korzysta autor z klisz, ale przyznam szczerze, że zupełnie mi to nie przeszkadzało.
Miasteczko opisane jest detalicznie i już po stu stronach możemy się w nim poczuć swojsko (choć mapka okolicy byłaby nie od rzeczy). Typowe są też stosunki w nim panujące. Umoczony w brudne interesy sędzia pokoju, ciężko pracujący farmerzy, bogaty lekarz urządzający dla ukochanej córeczki wielkie przyjęcia urodzinowe, samotna matka szukająca ratunku w ramionach kolejnych, coraz mniej odpowiednich absztyfikantów. Ale też i wspólne seanse kinowe pod chmurką, sąsiedzka pomoc w trudnych chwilach (amerykańskie gospodynie zawsze pocieszają po stracie bliskiego kilogramami jedzenia), dzieciaki kursujące wszędzie na rowerach czy biedota miejska mieszkająca w barakach w pobliżu wysypiska. Jest jeszcze ona, mroczna tajemnica z przeszłości. Każdy z tych elementów znamy z innych książek czy filmów, ale Simmons rozgrywa je naprawdę udanie i jego Elm Haven jest świetnym ich konglomeratem.
No i postacie dziecięce. Re-we-la-cy-jne. Od razu budzące sympatię bądź antypatię, mimo że nie zawsze są to postaci złe. Po prostu jednych się lubi, drugich toleruje, a jeszcze innych, cóż, ma ochotę ... Wychowywany przez samotnego ojca alkoholika Duane, chłopiec cichy, pracowity, o ponadprzeciętnym IQ, zmagający się z nadwagą. Bez lania wody, mój ulubieniec. Mike, ministrant, charyzmatyczna postać o zdolnościach przywódczych, ale z problemami z nauką. Kurczę, mógłbym tak jeszcze długo, ale uwierzcie na słowo, nie można w paru liniach zawrzeć tych świetnie rozpisanych portretów. Tych dylematów wieku cielęcego. Tego stopniowego przepoczwarzania, które na skutek kolejnych wydarzeń, przybrało bardzo gwałtowny charakter.
"Letnia noc", to naprawdę świetna książka, choć niepozbawiona wad. Ot, choćby zdarza się, że autor używa tych samych metafor w ilości, która powoduje, że człowiek ma ochotę krzyczeć: "Człowieku, weźże to porównaj do czegoś innego". Poza tym końcówka książki, mimo że cholernie dynamiczna i wręcz stworzona do sfilmowania, nie przystaje do reszty tekstu. Może to czepialstwo, ale na ten sam problem cierpiało również "To" Kinga. Po prostu lepiej czytało mi się warstwę obyczajową niż horrorową i z chęcią gościłbym w Elm Haven jeszcze ze dwa tomy, obserwując życie jego mieszkańców, zanim przeszlibyśmy do grande finale. Słowem, nie spodziewajcie się kunsztu z "Terroru" (2007), biorąc pod uwagę, że amerykańskie wydanie "Letniej nocy", to rok 1991.
Na koniec rzecz niepomiernie denerwująca - niedbałe wydanie. Niezgrabności tłumaczenia, pomyłki logiczne i spora ilość literówek* w wersji elektronicznej, denerwowały. Całe szczęście tytuł jest tak wciągający, że przez większość czasu poświęconego na czytanie przestawałem na nie zwracać uwagę.
* chętnym służę w komentarzach paroma wynotowanymi przykładami.
Simmons daje czytelnikowi wszystko co powinno składać się na dobrą powieść grozy, a nawet więcej. To więcej, to prócz nadprzyrodzonego, świetny portret amerykańskiej prowincji i fantastyczne postacie ją zaludniające, ze szczególnym uwzględnieniem paczki dzieciaków, która to paczka będzie grała pierwsze skrzypce w walce ze Złem. Owszem można się czepiać, że korzysta autor z klisz, ale przyznam szczerze, że zupełnie mi to nie przeszkadzało.
Miasteczko opisane jest detalicznie i już po stu stronach możemy się w nim poczuć swojsko (choć mapka okolicy byłaby nie od rzeczy). Typowe są też stosunki w nim panujące. Umoczony w brudne interesy sędzia pokoju, ciężko pracujący farmerzy, bogaty lekarz urządzający dla ukochanej córeczki wielkie przyjęcia urodzinowe, samotna matka szukająca ratunku w ramionach kolejnych, coraz mniej odpowiednich absztyfikantów. Ale też i wspólne seanse kinowe pod chmurką, sąsiedzka pomoc w trudnych chwilach (amerykańskie gospodynie zawsze pocieszają po stracie bliskiego kilogramami jedzenia), dzieciaki kursujące wszędzie na rowerach czy biedota miejska mieszkająca w barakach w pobliżu wysypiska. Jest jeszcze ona, mroczna tajemnica z przeszłości. Każdy z tych elementów znamy z innych książek czy filmów, ale Simmons rozgrywa je naprawdę udanie i jego Elm Haven jest świetnym ich konglomeratem.
No i postacie dziecięce. Re-we-la-cy-jne. Od razu budzące sympatię bądź antypatię, mimo że nie zawsze są to postaci złe. Po prostu jednych się lubi, drugich toleruje, a jeszcze innych, cóż, ma ochotę ... Wychowywany przez samotnego ojca alkoholika Duane, chłopiec cichy, pracowity, o ponadprzeciętnym IQ, zmagający się z nadwagą. Bez lania wody, mój ulubieniec. Mike, ministrant, charyzmatyczna postać o zdolnościach przywódczych, ale z problemami z nauką. Kurczę, mógłbym tak jeszcze długo, ale uwierzcie na słowo, nie można w paru liniach zawrzeć tych świetnie rozpisanych portretów. Tych dylematów wieku cielęcego. Tego stopniowego przepoczwarzania, które na skutek kolejnych wydarzeń, przybrało bardzo gwałtowny charakter.
"Letnia noc", to naprawdę świetna książka, choć niepozbawiona wad. Ot, choćby zdarza się, że autor używa tych samych metafor w ilości, która powoduje, że człowiek ma ochotę krzyczeć: "Człowieku, weźże to porównaj do czegoś innego". Poza tym końcówka książki, mimo że cholernie dynamiczna i wręcz stworzona do sfilmowania, nie przystaje do reszty tekstu. Może to czepialstwo, ale na ten sam problem cierpiało również "To" Kinga. Po prostu lepiej czytało mi się warstwę obyczajową niż horrorową i z chęcią gościłbym w Elm Haven jeszcze ze dwa tomy, obserwując życie jego mieszkańców, zanim przeszlibyśmy do grande finale. Słowem, nie spodziewajcie się kunsztu z "Terroru" (2007), biorąc pod uwagę, że amerykańskie wydanie "Letniej nocy", to rok 1991.
Na koniec rzecz niepomiernie denerwująca - niedbałe wydanie. Niezgrabności tłumaczenia, pomyłki logiczne i spora ilość literówek* w wersji elektronicznej, denerwowały. Całe szczęście tytuł jest tak wciągający, że przez większość czasu poświęconego na czytanie przestawałem na nie zwracać uwagę.
* chętnym służę w komentarzach paroma wynotowanymi przykładami.
O, 1991? Myślałem, że wydali autoru coś nowszego, a nie jakieś juwenilia.
OdpowiedzUsuńTeż się zdziwiłem. I wybaczyłem to rozciągnięte po długim tekście, ale wciąż natarczywe powtarzanie pewnych fraz. Z drugiej strony dobre jest to, że są jakieś kontynuacje i ja bym je chętnie przeczytał. Tylko czy ktoś je wyda? Póki co zapoluję na Drooda :)
UsuńDrood to jakiś biały kruk, w papierze wyczerpany od wieków :( Nie zdążyłem się załapać.
UsuńZaiste. Na A jedna sztuka w zaporowej cenie 250 zeta. A ta pozycja była w ogóle w ebooku, bo upoluj milczy na ten temat. Moja WBP nie posiada, ale jest "Trupia otucha" na pociechę. Może kiedyś, bo to jeszcze wcześniejsze (1989) od "Letniej nocy", więc ... :P
UsuńMAG nie wydaje chyba ebooków. No tak, skoro wcześniejsze, to może być słabsze. Chociaż akurat otuchę mam i w końcu się wezmę :P
UsuńJedna ze scen "Letniej ...", jest żywcem wyjęta z "Miasteczka Salem" Kinga. Wiem, bo nie mogłem po niej spać przy rozsuniętych zasłonach :) Jak widać Dan czerpał od najlepszych, ale może nadinterpretowywuję :P Czekam zatem na relację :)
UsuńMiasteczka Salem nie czytałem, więc nic nie zauważę. ALe faktycznie ciekawe, z czego czerpał w Trupiej.
UsuńTak pobieżnie przeglądając ostatnie wydarzenia, jakie mają miejsca na czytelniczym rynku, ośmielam się stwierdzić, że w naszym literackim światku istniał spory (obecnie stopniowo zaspokajany) popyt na dobre powieści grozy. Vesper szaleje przecież ze wznowieniami klasyki ("Dracula", "Frankenstein", "Golem", "Mnich", itd.), a i inne wydawnictwa nie próżnują. Przyznaję, że nie obcują na co dzień z tym gatunkiem, ale jego wzrastająca wszechobecność kusi, by sprawdzić choć jeden tytuł.
OdpowiedzUsuńVesper rzeczywiście robi dobrą robotę jeśli chodzi o klasykę grozy (nie tylko, oczywiście), która aż się czasem prosi o nową, godną oprawę. A czytelnicy lubią się bać, o czym świadczy wykupywanie sporych nakładów nienajwyższych w końcu lotów horrorów, jakie swego czasu (lata 90' poprzedniego wieku), masowo wypuszczały Amber czy Phantom Prezes. A jeśli chodzi o polecanie, to może spróbuj z "Terrorem" właśnie. Nie jest to może horror sensu stricto, ale straszy całkiem udanie :)
UsuńPhantom Press, oczywiście :) Gupia autokorekta :(
UsuńOk, będę mieć na uwadze, tym bardziej, że Dana Simmonsa nic (!) jeszcze nie czytałem. Trochę dziwnie się czuję, nie znając niczego z dorobku tak głośnego nazwiska ;)
UsuńCzy ja wiem czy głośnego? :P Ludzie nieobeznani w klimatach SF usłyszeli o nim przy okazji rozlicznych zachwytów nad "Terrorem". Potem doszedł serial, który jednak nie spopularyzował powieści tak bardzo jak mógł (swoją drogą nie widziałem, a obraz ponoć wart grzechu). Przynajmniej tak to widzę.
UsuńSwoją drogą, choć rozumiem bonus marketingowy, to jednak przykre, że miast na kanwie sukcesu tłumaczyć nieznane tytuły autora, sięga się po gotowca.
SF czytuję i dlatego poniekąd czuję się zobligowany, by poznać dorobek Simmonsa ;)
UsuńA powrót do gotowca jest prawdopodobnie wygodniejszy - mniej pracy z przekładem, mniej nakładów finansowych, dzięki czemu zysk większy.
Żeby choć jeszcze nie skąpiono na powtórnej redakcji albo rzucono parę grosików na zczytanie wersji elektronicznej :( Natomiast wygląda na to, że dalszych losów bohaterów "Letniego ...", w takiej sytuacji nieprędko przyjdzie nam poznać :(
UsuńA ja po laicku (coby nawiązać do ironią podszytego wstępu), bo mało grozy w moim czytelniczym życiu. Przeczytałabym sobie coś z dobrze nakreślonymi postaciami dzieciaków. Może Letnią noc, może coś innego. Bo właśnie do mnie dociera, że czytam książki, w których "figura dziecka" pojawia się jako "kreacja narratora", "retrospektywna mowa pozornie zależna" i inne takie. ;) A chodziłoby o to, by czytało mi się tak, jakbym miała lat góra 13. Oczywiście, ja 13, a pisarz ze 100, żeby wiedział, jak inteligentne są dzieciaki. No może nie 100, bo to grozi starczym zdziecinnieniem, ale z 50 co najmniej.
OdpowiedzUsuńNie wiem czy nie właściwa na takie dictum byłaby lektura "Magicznych lat" McCammona wymienionych w (dobrze, że to widać) ironicznym wstępie :) Bardziej subtelna niż dwie pozostałe pozycje. Tylko ni diabełka nie wiem, czy nie natkniesz się w niej na "retrospektywną mowę coś tam coś tam", bo nawet jakby mnie ta retrospektywna kopnęła w zadek, to nadal bym nie wiedział, że to to :P
Usuń;) I tak się przejawia wyższość przeżywania nad potrzebą nazywania czegoś. Chyba że można łączyć. Ok. "Magiczne lata" będę mieć na względzie. Jak nabiorę tempa w czytaniu, to może po kowbojach (Brazos).
OdpowiedzUsuńBrazos się lubi albo nie. Jak się polubi, to czyta się samo :)
Usuń"Przez pół grudnia szukałem książki, która by mnie pochłonęła. Takiej, o której nie przestaje się myśleć po chwilowym zamknięciu okładek i która rozprasza do tego stopnia, że czytelnik może znaleźć ukojenie jedynie w dotarciu do ostatniej kropki w tekście." - no "parę" takich tytułów w życiu przerobiłem, ale pierwszy jaki przychodzi mi do głowy to "Shogun". Uwaga - gruba cegła, można przy niej umrzeć jak Tycho Brahe... ;)
OdpowiedzUsuńNie no, bez przesady. Od "Letniej ..." nie tylko na wyjście do kibelka można się oderwać. Niemniej jednak nie dawała mi spokoju i każdą wolną chwilę poświęcałem na lekturę. Trzeba brać pod uwagę, że właściwości wciągające mają nie tylko arcydzieła, ale i zwykle pejdżtarnery :P
UsuńPS. Ja tak miałem z Tai-Panem :)
Czy Wy poszaleliście z tymi cegłami? Mam wrażenie, że jednym z objawów starości jest właśnie niechęć do takowych dzieł. Za młodu kompletnie mnie to nie ruszało, teraz i owszem. Z tego samego powodu "Terror" też się kurzy, mimo że wszyscy zachęcają, nawet własny małżonek. Ale dobrze, dopiszę do listy książek na bezsenne noce... Zwłaszcza jeśli jest to jakkolwiek podobne do "Magicznych lat", które bardzo, bardzo:)
OdpowiedzUsuńU mnie z cegłami to jest tak, że w papierze straszą, ale na ekraniku już nie. Dlatego ciągle przede mną Le Guin przeczytana już dawno przez Starszego (i oczekująca na jego półce), a za mną choćby "Letnia ..." właśnie. Ale rozumiem, że ze względu na wzgląd nie możesz podążyć ścieżką ebooka :( Gorzej, że jedzie do nas "Księga wszystkich dokonań SH", którą Starszy sobie był zażyczył i o której chce pogadać. A tomiszcze ma pierdyliard stron. Mój biedny, narażony na wgniecenia, brzuszek :P
Usuń"Magiczne lata" są jednakowoż bardziej soft. U Simmonsa, szczególnie w końcówce, klimat jatczany (jatczarski?) :D
No nie wiem, jakoś to do mnie nie przemawia. 700 stron w papierze, to na czytniku będzie ze 2000. Umarłabym na sam widok!
UsuńW "Magicznych latach" też tak do końca soft nie było, ale istotnie, obyło się bez jatek. Jatka - jatkowy? Hm.
I aż się wzruszyłam na myśl, że współczesna dziatwa chce jeszcze czytać o Sherlocku! Moje dzieci chyba nie wiedzą nawet kto zacz. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka...
Moje doświadczenie mówi, że papier przeraża, a przez e-literki idę jak burza. Howgh! :) Jatkowy - jak to miło mądrego posłuchać :) I u Simmonsa rzeczywiście ta końcówka taka jest. To zlepek wszystkiego co już znamy z innych horrorów w dość skondensowanej formie. Weźmy taką ostrą reakcję Złego na kontakt z sakramentaliami i dalej w ten deseń, jeśli wiesz co chcę powiedzieć :P
UsuńZ Sherlockiem to dość dziwna sprawa, bo Starszy przygodę z nim zaczął od podglądania, a później oglądania ze mną "Elementary" (żeby nie było, polski Netflix określa PG na 13+). Później była rozmowa o Sherlocku "oryginalnym" i prośba o podrzucenie "czegoś". Ponieważ nie idę na kompromisy, wypożyczyłem "Księgę ...". Połknął i dopożyczył chyba ze dwa tomy Adler z serii "Sherlock, Lupin i ja". Potem zapytał czy oglądamy "Sherlocka" z BBC. Sam widziałem, więc zajrzawszy na Netflixa i zobaczywszy 13+, zezwoliłem na seanse (czasem przysiadając w przelocie). Teraz kończy zaokładkowaną w prawej kolumnie serię o młodym Sherlocku. Myślę, że w temacie mieszkańca Baker Street 221B jest całkiem biegły, zarówno w klasycznym jak i popkulturowym aspekcie :P I nie, nie patrz na to w kategoriach winy, bo zaprawdę niezbadane są ścieżki fascynacji młodych ludzi :D
Księga SH jest gruba, ale jest też nadspodziewanie lekka. Byłam zaskoczona! Ale i tak czytałam parę lat. :P
UsuńMa też fatalny krój czcionki, przynajmniej takie na mnie zrobił wrażenie jak wziąłem na chwilę do ręki i przekartkowałem. Gabaryt nie przeszkodził Starszemu wziąć knigi na obóz :) Musiał zrezygnować z paru rzeczy, bo waliza nie z gumy, ale twierdził, że warto :D
UsuńNo to jestem młody. Lubię grube książki. Ostatnio "Przypadki inżyniera ludzkich dusz" - drobne literki i coś około 800 stron. Jakim cudem nigdy nie czytałem nic Škvorecký'ego?! Możecie sobie pisać o całej rzeszy świetnych pisarzy, żadnego nie odrzucę, ale tego dołączam do nielicznej grupy Mistrzów.
UsuńTfu, "nieliczna grupa"... kaleko mi to jakoś tak wyszło ;)
UsuńNie mówię nie "grubasom", ale sytuacja u mnie wygląda najczęściej tak, że przytarganą z biblio cegłę zaczynam czytać w papierze, po kilkudziesięciu stronach wkurza mnie ucisk na brzuszek, łapię tablet, szukam na Legimi i kończę w wersji e- :) Takie opasłe tomiszcza mają też swoje zalety :D
UsuńKing, przeczytaj "Chudszy"
OdpowiedzUsuńNiesamowite poczucie humoru i zakończenie...
Nigdy bym nie przypuszcała
" PAN Mercedes"
To moja bajka:)
Uwielbiam Bondy
Po " Florystce" nadal jestem w tym jej kryminalnym świecie
Pozdrawiam
Z "nowych" Kingów zrezygnowałem. Podobnie zresztą jak z Bondy po lekturze bodaj "Pochłaniacza". Za dużo tutoriala w kryminale. Chwali się dobre przygotowanie, ale przepisywanie podręcznika olfaktologii na karty bądź co bądź powieści, to już jednak przesada :P
UsuńMasz sporo racji
OdpowiedzUsuńTłumaczenie fatalne, ale historia warta poczytania
Z mega historii opartych na faktach gorąco polecam SHANTARAM
🙂
Niestety, dobra translatorska robota staje się powoli wyjątkiem, a nie regułą. Podobnie jest z redakcją i korektą. "Shantaram" jest w katalogu Legimi, więc kto wie... Póki co, odnotowuję :)
UsuńCzytałam Shantaram parę lat temu, zrobiło na mnie duże wrażenie. Zaiste, mocne i autentyczne.
UsuńAle to straszna kobyłka jest, a ja ostatnio odkrywam radości płynące z krótkich form :P Na talerzu czytelniczym mam właśnie Hardą Hordę, a na filmowym (w zasadzie już za sobą, ale czynię powtórki co niektórych), 18 krótkometrażowych animacji z Neftliksowego zbiorku "Miłość, śmierć i roboty". Mniam :D
UsuńLubię takie klimaty. A o tej książce już gdzieś słyszałam. Nic ino czytać.
OdpowiedzUsuńCzytanie jest mocno przereklamowane, więc tylko na własną odpowiedzialność :P
Usuń