środa, 27 lipca 2011

"Pan Brumm tego nie rozumie", "Pan Brumm utknął na dobre" Daniel Napp


Katalog wydawniczy rodzinnej oficyny Bona z Krakowa jest dobitnym przykładem na to, że ilość to nie jakość. Zaledwie kilka tytułów i same perły. Wyjaśniam, że piszę o ksiązeckach, bo “dorosła” oferta tegoż wydawcy jest mi bliżej nieznana. I chciałem jeszcze dodać, że mnie, czytającemu tacie, wystarczy sam cykl o Panu Brummie autorstwa Daniela Nappa, by uznać sensowność istnienia Bony na rynku. No dobra, pomiodziłem, a i dalej też będzie miodnie, więc jak kogoś od wytworu dzielnych pszczółek mdli, to niech już sobie idzie, bo słodkość ta w historii o niedźwiedziu jest nieodzowna jak świeża bielizna przed trzecią randką.
Pan Brumm to gapowaty miś o bardzo małym rozumku. Myślicie - Kubuś Puchatek, zżynka, a idźże! O, nie! Ja nie mówię o pierdołowatości, która przysporzyła fanek Kubusiowi*, a mnie zawsze strasznie w nim drażniła. Zapomnijcie o pluszowym maluchu ze Stumilowego Lasu i jego rozwleczonym falseciku. Pan Brumm to olbrzymie chłopisko, o basowym głosie zdolnym zdmuchnąć szpaka z dachu i mięśniach potrafiących dźwignąć zepsutą turbinę lokalnej, bobrzej elektrowni. Niestety wspaniałe gabaryty i walory głosowe oraz niezwykła szybkość działania, nie idą w parze z szybkością kojarzenia faktów, co zazwyczaj jest powodem różnych, zabawnych nieporozumień z Brummem w roli głównej oraz jego złotą rybką - Kaszalotem, jako postacią drugoplanową. Każda kolejna książeczka opowiada jeden dzień z życia tytułowego bohatera, bo Brumm jest zwierzem zorganizowanym i w różne dni tygodnia oddaje się różnym rozrywkom.
W literaturze dziecięcej zauważam ostatnio parcie na to, żeby coś dziecku dawała. Żeby spełniała rolę terapeutyczną, pomagała oswajać trudne sprawy i kształtowała młode duszyczki. Mamy więc wysyp książeczek o tolerancji, chorobach (dzieci i rodziców), umieraniu oraz na inne, nie przeczę, że ważne, tematy. Brakowało mi zaś do tej pory książeczek, które wywołują nieskrępowaną radość, totalny śmiech zakończony czkawką, wesoły rechot, który towarzyszył oglądanemu w “starym kinie” wpadaniu twarzą w tort. Takich tylko i wyłącznie do śmichu. No i przyszła Bona, i oddała w moje ręce pana Brumma, który wypełnił tę lukę.
Na koniec przyjdzie mi tylko zawołać: “Szybciej! Dawać następne!”, bo na stronie autora wypatrzyłem kolejne części, wspaniale ilustrowanych przygód wielkoluda w futrze. No właśnie, bo zapomniałem dodać, że tekst tekstem, ale autorskie grafiki do niego, to już jest po prostu ma-sa-kra! A Brumm na maleńkim rowerku z bocznymi kółkami, ustrojony w czapkę - uszankę, to mój osobisty faworyt do ilustracji, jeśli nie roku, to chociaż miesiąca i w ogóle cud, miód i orzeszki.
I co, było o miodzie? Było. A tych, którzy dotarli do tego miejsca nie muszę chyba upewniać, że książeczki polecam? Mam też cichą nadzieję, że zobaczę w polskiej TV animację na ich podstawie.

* Bo jakaż kobieta nie chciała by się zająć takim dobrze ułożonym i uroczym filozofem - niezdarką?

"Jutro" John Marsden

Czekałem z tą notką, aż przycichnie promocyjne tornado związane z odgrzewanym kotletem jakim jest “Jutro” Johna Marsdena, bo podejrzewam, że stofefnasty tekst na temat tej książki nie zainteresowałaby wówczas nikogo, a tak być może … A! I niech nie zwiedzie Was pejoratywny wydźwięk “odgrzewanego kotleta”, bo, choć książce się trochę dostanie, w tym przypadku moją intencją było zwrócenie uwagi na fakt, że Znak wydał pozycję, która na Antypodach ukazała się w 1993 roku. Dzięki wydawnictwu możemy zatem zobaczyć, czym jarali się australijscy nastolatkowie blisko dwie dekady temu. Bo o tym że się jarali, świadczy, jeśli już nie ilość przyznanych autorowi nagród, to wyeksponowana na okładce rodzimego wydania, idąca w miliony, liczba fanów.
Grupa dobrze wychowanej (tych paru rysek charakteru u każdej z postaci nie liczę) i zaprawionej do życia w małokomfortowych warunkach (wiadomo, Australia), młodzieży, wyrusza na biwak w odludzie, by tam zacieśniać więzy interpersonalne*. Po powrocie do domów, nastolatkowie orientują się, że ziścił się czarny scenariusz, o którym politycy od dawna gadali w TV i nieznany wróg dokonał inwazji na farmerską krainę szczęśliwości. Rodziców nie ma, trzeba się więc zorganizować i …
No właśnie. I … To nieszczęsne “i”, o którym tu mowa, to opis wspaniałej partyzantki jaką grupa małolatów uprawia beztrosko pod nosem nienazwanego wroga, a który pozostawi nastoletniego czytelnika z otwartą paszczą i spowoduje, że natychmiast sięgnie po następną z siedmiu części. Natomiast mnie, starego szpaka, powiedzie dokładnie w drugą stronę. Tak, tak. Bo niestety opis poczynań grupki przyjaciół, mimo że ze świetnym przesłaniem na temat mocy przyjaźni, siły współpracy, zalet logicznego myślenia i korzyści płynących z survivalowego stylu życia, jest tak głęboko niewiarygodny, że aż momentami śmieszny**. I tylko nie wiem czemu ten stan rzeczy przypisać. Najprościej byłoby głupocie przeciwnika, ale jak w takim razie wyjaśnić jego błyskawiczną, udaną napaść na, bądź co bądź, wielki kraj.
Jeśli jesteście ciekawi czy sięgnę po “dwójkę”, to odpowiedź brzmi - tak. Chcę zobaczyć czy Marsden dalej będzie zasuwał kawałki w stylu Rambo zmiksowanego z MacGyverem, czy też pójdzie inną drogą. Drogą wiarygodności. Liczę też na zmianę narratora, bo Ellie, połączenie nastoletniej infantylności i twardej traperki, czasem działała mi na nerwy. Ale to pewnie tylko dziadki, którym idzie czwarty krzyżyk tak mają. Reszcie może się podobać.

* gadając o pierdołach, które młodym ludziom wydają się Super Ważnymi Sprawami, jedząc, pijąc, całując się i ... no wiecie, takie tam, o których człowiek w życiowym kieracie zdążył już zapomnieć, a które za młodego burzyły mu krew :)
** scena z bydłem i cysterną

wtorek, 26 lipca 2011

"Skazani na ciszę" David Lodge

Pretekstem do piątkowej herbatki z Żoną i Sąsiadką, byli “Skazani na ciszę”, kolejna książka mistrza powieści uniwersyteckiej, Davida Lodge’a. I od razu zaznaczam, że zawiedzie się ten, kto napalił się na, zapowiedziane przez wydawcę na okładce, pieprzne kawałki z "intrygantką i mitomanką o niecodziennych upodobaniach seksualnych" w roli głównej. To nie seks bowiem, a właściwie spanking i przynależne mu klepanie się po zadkach, stanowi o sile tej książki. Co zatem spowodowało, że nawet nielubiąca w literaturze tematyki chorób i przemijania Sąsiadka, z przyjemnością przeczytała tę historię o postępującej głuchocie i walce ze starością, toczonej przez głównego bohatera, emerytowanego profesora lingwistyki? Może styl, bo Lodge ma lekkie pióro i z takąż lekkością się go czyta. Może sposób przedstawienia ważnych problemów, które w miarę upływu czasu, czy tego chcemy, czy nie, dotykają nas wszystkich. Może … Ja natomiast, dokładnie wiem dlaczego “Skazani …” podobali mi się bardzo.
Lodge mógł napisać slapstickową komedię o niedosłyszącym starszym panu, który bawiłby nas w kolejnych scenkach - wpadkach, wynikających ze złego zrozumienia usłyszanych tekstów, a ja napisałbym jajcarską notkę o tym, jak to ześmiałem się jak norka z cudzego nieszczęścia. Całe szczęście “Skazani …” to świetnie wyważona historia, w której, owszem, jest miejsce i na takie scenki, ale stanowią one dodatek do opowiadanej historii, a nie jej treść. Zatem dziś będzie poważnie.
Opowieść Desmonda Batesa, trafiła do mnie, bo dotyka rzeczy dla mnie ważnych, o których od pewnego czasu zdarza mi się coraz częściej myśleć. Podobnie jak Des jestem jedynakiem, który, kiedy przyjdzie na to pora, będzie musiał zaopiekować się rodzicem. Jaką przyjąć postawę wobec walki starszej osoby o własną niezależność? Jak pomóc, gdy taka osoba, pełna wiary w swoje siły, pomocy tej odmawia? To tylko dwa z tysiąca pytań, na które ja i bohater książki próbowaliśmy sobie odpowiedzieć.
Ale to nie wszystko, bo Des zmaga się z innymi demonami. Aktywny zawodowo człowiek zostaje w pewnym momencie zredukowany do niedosłyszącego, życiowego zawalidrogi, który uprzykrza życie swej żonie bizneswoman, nie może znaleźć sobie zajęcia i skazany jest na dyskusyjny ostracyzm. Czy ja też taki będę? Ile uda mi się pod koniec wycisnąć pasty z tubki, z napisem “Życie”? Jakie dotkną mnie ułomności i jak sobie z nimi poradzę?
Rozpisałem się, a nie lubię. Nasza trójka poleca. Kitek podchodził dwa razy, ale drugi raz zakończył się totalnym wciągnięciem w lekturę, więc i Wam radzimy, nie dajcie się zniechęcić początkiem. To naprawdę mądra książka, a ja osobiście żałuję, że Lodge jest tak słabo promowany, bo tworzy świetną literaturę.

czwartek, 21 lipca 2011

"Grizzly" Adam Zalewski


Ponieważ "Grizzly" to rzecz męska, zakrzyknę: "Panowie!". Pamiętacie czasy, kiedy dziesięciolatkowi nie świecił w oczy widoczny na ekranie telewizora czerwony kwadracik zakazu, a przywiezione przez znajomego wideo pozwalało cieszyć się takimi perełkami audiowizualnymi jak np. “Commando”? Jeśli tak, to być może chcielibyście wrócić do świata, w którym twardy, szukający zemsty facet, nie bawi się w konwenanse, a jego celem jest li tylko i wyłącznie dorwanie skurwiela, który mu TO zrobił i nakarmienie go za TO własnymi cojones. Zapraszam zatem do świata wykreowanego przez Adama Zalewskiego w “Grizzlym”. To historia wielkiego jak góra szeryfa, który pewnego dnia zastaje w swoim domu …
Jeśli myślicie, że kowboje u Zalewskiego bawią się w doktora jak w opowiadaniu Proulx, a skrzywieni mieszkańcy małych, amerykańskich zadupi, których tak lubi niedookreślać McCarthy, są tak samo niedookreśleni - zapomnijcie. Przy Clintonie Gerstaeckerze facet z reklamy Marbloro to niemęski cienias, a wszyscy, zaludniający okolice jerk towns, szczerbaci mutanci w ogrodniczkach, których znacie choćby z horrorów rodem z USA, to, w porównaniu z rodzinką z książki, po prostu cipy. Jest mrocznie, jest duszno, jest cholernie krwawo i mózgowo - flaczasto. Jest ostro!!! Zalewski jest bowiem w swoim pisaniu bezkompromisowy i, co trzeba wyraźnie zaznaczyć, ma niemałe zaufanie do czytelniczych żołądków.
Teraz trzy słowa do ojca prow... eee, tego, o wrażeniach. O niebo lepszy niż w ”Rowerzyście” bohater i duuużo lepszy początek, który wciągałem jak spaghetti. Niestety, jest też równie pusta końcówka, sprowadzająca się do totalnej rozpierduchy i robienia z dup wszystkich oponentów, jesieni średniowiecza. O czym to świadczy? Ano, że człowiek się zestarzał, bo przy “Commando” w ogóle mi to nie przeszkadzało. Polecam miłośnikom “Brudnego Harry’ego” i zemsty w stylu “Kto nie z nami, ten przeciwko nam”. To naprawdę krwisty stek, więc dobrze się zastanówcie, czy jesteście w stanie go pokrajać i zjeść.

niedziela, 17 lipca 2011

"Akademia pana Brzechwy" red. Antoni Marianowicz


“Wszyscy kochali tego jasnego, świetlanego człowieka o uśmiechu pogodnym jak letnie niebo.” - Jarosław Iwaszkiewicz


Chciałbym być Brzechwą! Tym z Was, którzy już zaczęli kręcić kółka na czole, spieszę donieść, że mam się dobrze i nie zrobiło mi się kuku od książek, tylko przeczytałem zbiór wspomnień o autorze “Kaczki Dziwaczki”, zredagowany przez Antoniego Marianowicza. I mam mocne przeczucie, że kiedy skusicie się na opisywaną pozycję i sięgniecie po te memuary skreślone rękami przyjaciół, znajomych i współpracowników poety i adwokata, Jana Lesmana, też zechcecie być Brzechwą.
Któż by bowiem nie chciał być człowiekiem wesołym i dysponującym “inteligentnym” poczuciem humoru, które my możemy odnaleźć w jego wierszach dla dzieci (i nie tylko), a ci co znali go osobiście, doświadczali na co dzień. Dodajmy jeszcze inne cechy: uczynność, koleżeńskość, altruizm, dobre wychowanie, elegancję, opanowanie, brak zawiści (co w środowisku twórczym, było prawdziwym ewenementem) i sto innych, pozytywnych, składających się na obraz człowieka, którego nie dało się nie lubić. Miłośnika kart, pięknych kobiet i dobrego jedzenia. Bon vivanta, który umiał brać z życia to co najlepsze i to w pięknym stylu.
Wiecie, że nie lubię długich notek, a zachwyt tą książką sprawia, że mógłbym o człowieku, który napisał najlepsze strofy poezji dziecięcej (pewnie by się dobrodusznie obruszył, bo nie uznawał rozróżnienia na literaturę dla dzieci i dorosłych), pisać i pisać. Lepiej jednak oddam głos Igorowi Sikiryckiemu, cytując fragment jego tekstu na zachętę (pokaże on, co próbuję Wam przekazać), a Wy sobie ewentualnie doczytacie.

“Pewnego dnia Janek zaprezentował mi niezwykłe widowisko. Do “Klubu Pickwicka” wchodziło się przez salę restauracji hotelu “Savoy”, na pierwsze piętro. U szczytu schodów znajdował się niewielki taras z widokiem na całą salę. Kiedy znaleźliśmy się na tarasie, Janek zatrzymał się i oparł dłonie na balustradzie.
- Spójrz na ten stolik, ostatni z prawej strony,
- Ten, przy którym siedzi szpakowaty pan w towarzystwie dwóch pań?
- Tak, ten.
- Nie widzę nic ciekawego.
- A teraz?
- Teraz bierze jakąś książkę i coś pisze.
- A wiesz, kto to jest?
- Nie wiem.
- To jest Jan Brzechwa.
- Jaki Brzechwa, twój kuzyn?
- Nie. Jan Brzechwa, czyli ja.
Widząc osłupienie w moich oczach, Janek uspokoił mnie zaskakującym wyjaśnieniem:
- Otóż pan, którego tam widzisz, podaje się za Jana Brzechwę i w dodatku składa autografy na moich najnowszych książkach.
- Skąd o tym wiesz?
- Od znajomego kelnera.
- No dobrze, ale cóż on na tym zyskuje?
- Jak to co? Wdzięczność mamuś obdarzonych autografem, a może i coś więcej.
- Moim zdaniem faceta trzeba natychmiast zamknąć.
- Nie masz racji. On mi wyświadcza ogromną przysługę. Wiesz przecież, że nie lubię podpisywać moich książek, a jemu widocznie sprawia to ogromną przyjemność. Poza tym robi to bardzo dobrze. Ma ładny charakter pisma i całkiem niezłą prezencję. Jednym słowem, nie przynosi mi wstydu. (...)”

Widzicie? Nie tylko ja chciałem być Brzechwą. Polecam!!!

piątek, 15 lipca 2011

"Gra o tron" George R. R. Martin


Oż Ty Martinie! Tak, George R. R., do Ciebie mówię, do Ciebie! Nie wiem łajać Cię, czy dziękować. Za co łajać? A za to, że przez kilka dni zrobiłeś ze mnie jeszcze gorszego ojca i męża niż normalnie jestem. Tak, tak, przyznaję, że włączałem dzieciom bajki wideo i komputer, by jeszcze na trochę, na te marne pół godzinki, wskoczyć do świata Siedmiu Królestw z przyległościami. I że oganiałem się jak od much, od członków mojej rodziny, rzucając jakieś zniechęcające pomruki jako odpowiedzi na bardzo ważne dla moich synów pytania oraz bezczelnie migając się od przyziemnych prac domowych, zbywając żonine prośby tymi znienawidzonymi przecież przeze mnie: "Później." i "Za chwilę.". Bo tam intrygi, wojna za progiem, bo zabili ..., bo co z nią..., a z nim? No i za to właśnie wypada Ci podziękować, jako że już dawno tak totalnie nie “wpadłem” w żadną książkę, jak w Twoją “Grę o tron”.
Powiecie, że phiphifantazy. A ja odpowiem: “Ale, kurka, jakie?!” Wchodzisz bracie/siostro, rozglądasz się. Troszkę niepokoju, bo nikogo nie znasz i nagle, po kilkunastu stronach, od razu wiesz kto jest kto. I już, panie dziejku, masz swoje antypatie i sympatie oraz, żeby nie było b&w, grupę trzecią, co to nie wiadomo lubić czy opluć. I już mrukolisz pod nosem przekleństwa pod adresem tej lafirydny w trwałe ondulacje czochranej. Już ronisz łezkę nad losem sierot i bękartów. Już wznosisz oczy do nieba nad głupotą manipulowanych dziatek. Znaczy, postacie dobre.
A akcja? Panie kochany, pewnie, że jest. Na tony, na pudy, na kamienie, czy tam inne cetnary. Mnóstwo! Dworskie intrygi, turnieje, przepychanki o władzę, bitwy, namiętności, tragedie i, i, i... No tyle, że, jak widzicie, idzie się zacukać.
Stop! O “Grze o tron” pisano już tyle, że moje trzy grosze nie mają większego znaczenia. Ja, jak widać, jestem mocno pro. Bardzo mocno. Z niecierpliwością czekam co dalej, ale na razie - przerwa. Gary trzeba omyć, prysznic wziąć. Ale jakbym mógł, to w ciemno bym się z wszystkimi dostępnymi częściami “Pieśni Lodu i Ognia” zamknął w jakiej gawrze i dotąd bym nie wychodził, aż bym zmógł. Bo ja mam przeczucie, że reszta jest równie dobra jak część pierwsza. I niech to będzie podsumowanie i rekomendacja.

poniedziałek, 11 lipca 2011

"Hybrid Theory" Linkin Park


Dawno, dawno temu, był sobie młody chłopak, który próbował wyróżnić się z tłumu i w swej ignorancji myślał, że długie włosy, glany i podróbka ramoneski, pomogą mu w realizacji tego celu. Nie pomogły, bo takich jak on było od cholery i trochę, ale za to “bycie metalem” zaowocowało sympatią do mocnego uderzenia. Zatem z mojego punktu widzenia, warto było się pomęczyć w czarnych nachach i, takiegoż koloru, rozciągniętych swetrach, żeby poznać Metallicę, My Dying Bride, Kata, Anathemę czy wiele innych kapel. Bo żeby Napalm Death, to już niekoniecznie.
Czasy się zmieniają, nurty muzyczne takoż, coraz częściej do głosu dochodzi (dla jednych stety, dla innych nie) elektronika i nie ominęło to także szufladki z napisem “metal”, z której wyodrębniono nowy podgatunek “nu metal”. Ja natomiast, łaknąc nowych, muzycznych eksperiencji i chcąc się muzycznie troszkę odmłodzić (bo ileż razy można słuchać czarną płytę M) z dość licznej grupy kapel nu metalowych pozwoliłem sobie wybrać jedną - Linkin Park. I mimo, że w warstwie tekstowej niekoniecznie jest to moja bajka, to jednak muzyczny mariaż gitarowych riffów, keybordów i rapowanego wokalu w ich wykonaniu mi się bardzo i dlatego na półce z CDkami zagościły dwie płyty LP. Dlaczego tylko dwie? To historia na osobny wpis. Grunt, że wszystko zaczęło się od “Hybrid Theory”.
Mam do tej płyty sentyment ze względu na to, że zawiera mój ulubiony kawałek “Crawling”, podczas słuchania którego rzeczywiście mam wrażenie, że coś mi się roi pod skórą oraz dlatego, że elektronika jest tu jeszcze tylko dodatkiem, a nie ideą przewodnią krążka. To płyta, po którą sięgam, kiedy potrzebuję się wewnętrznie wywrzeszczeć (wewnętrznie, bo wiadomo, sąsiedzi) i gdy trzeba mi, wybaczcie wrażliwcy, akustycznego pierdolnięcia. Energetyzująca, a więc świetna w sytuacjach, w których istnieje potrzeba wykrzesania dodatkowej porcji siły, dlatego często towarzysząca mi na rowerku i świetnie sprawdzająca się na podjazdach - zabójcach. Brak na niej słabych kawałków, albo ja osłuchałem się z nią na tyle, że takowych nie zauważam. “One Step Closer”, “Papercut” czy “In The End”, wszystkie mają moc, ale w niektórych (tak, tak) pojawia się też odrobina liryki.
Jeśli zatem lubicie “darciuchów”, jak grających mocniejsze brzmienie nazywa moja ciocia, polecam. Jeśli nie przeszkadza Wam rapcorowe skandowanie tekstów, polecam (tym bardziej, że jak wspomniałem, ja na teksty LP nie zwracam zbytnio uwagi). Jeśli jest Wam źle i chcecie wykrzyczeć swoje pretensje w niebo, polecam. Zatem volume do oporu i niech Moc będzie z Waszymi bębenkami, a bogowie wyrozumiałości niech natchną spokojem Kowalskich z naprzeciwka i Nowaków z dołu, bo skoki przy słuchaniu "Hybrid ..." to rzecz tak naturalna jak afery w polityce.

piątek, 8 lipca 2011

"Kyś" Tatiana Tołstoj


Wielu brało się za bary z rosyjskością, a właściwie z próbą jej zdiagnozowania. Jedni w reportażach, inni w esejach, jeszcze inni w beletrystyce. Wszyscy wskazywali na charakterystyczne cechy, natrząsali się z wad i chcieli sięgnąć dna rosyjskiej duszy, ale czy tak naprawdę komuś się udało? Kolejną próbę, w dość charakterystycznej formie, podjęła Tatiana Tołstoj w swoim “Kysiu”. Dlaczego charakterystycznej? Bo ni to sajens fikcja, ni to bajka, ni pamiętnik. Ot, takie nie wiadomo co. Jak kyś. Ale nie bójcie, nie zabija jak kyś, a bawi, przestrasza, poucza i wyjaśnia jak to z tą Matką Rosją jest, a właściwie będzie, co zresztą na jedno wychodzi, bo według autorki, jej ojczyzna i rodacy bez względu na sytuację pozostają niezmienni.
A więc jest tak. Poszły atomówy i wszystko, łącznie z Moskwą, szlag trafił. Wszystko, acz nie wszystkich. Bo w postapokaliptycznej rzeczywistości, przypominającej nieco epokę kamienną, koegzystują mutanci, urodzeni po, wraz z coraz mniej licznymi Dawnymi, co to wybuch przetrwali i pamiętają czasy sprzed. Zderzenie tych dwóch grup to źródło świetnych dowcipów, zarówno sytuacyjnych jak i słownych, co uznaję za wielki plus, bo przyznaję, lubię kiedy powagę gęsto przetyka się śmiechem. Dalej jest tak, że z ust Benedikta, jednego z mieszkańców Fiodoro-Kuźmiczowa, wioski powstałej na gruzach stolicy, dowiadujemy się, jak to się ludkowie nasi mili zorganizowali. A im więcej mamy informacji, tym szerzej otwieramy oczy i bardziej kojarzymy, że przecież to jest toczka w toczkę, tak jak…teraz.
Długo by można o tej książce, ale ja długo nie lubię. Więc szybciutko wypunktuję jak Brewster Gołotę. Warto za język, stylizowany na prostą, ludową gadkę, pełen kolokwializmów i wulgaryzmów, przetykanych nieznanymi mutantom słowami używanymi przed kataklizmem, co dodatkowo wzmaga już i tak silny efekt komiczny. Chapeau bas przed Jerzym Czechem, za przekład, który, jak mniemam, był cholernie trudnym wyzwaniem, ale udał się - miodzio. Warto za próbę przedstawienia stosunków społecznych, które od czasów Ruryka charakteryzują się podobnym schematem i, jak pokazuje Tołstoj, nawet totalna rozpierducha nie jest w stanie nic w nich zmienić. Warto w końcu dla przedstawionej w książce miłości do słowa pisanego, która, choć w przypadku Benedikta wypaczona, zawsze towarzyszy życiu mola książkowego.
A zatem idźcie i czytajcie, a na zachętę macie próbkę językowej małmazji, która albo Was do lektury przekona albo w cholerę odrzuci. Hej!

"Tako o książkach zawsze mówią: strawa duchowa. Prawdać to, zaczytasz się - i jakoby w brzuchu mniej burczało. osobliwie, jeśli palisz, czytający. Pewnie, różne książki się trafiają. Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, trudzi się bezustannie. To bajki, to wiersze, to powieść, to kreminał albo nuwelę, abo jaki essej, a przeszłego roku raczył Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imie jego, napisać szopenhałera, to jakoby powiadanie takie, tylko za cholerę nie zrozumiesz. Długie takie, kruca, najmniej trzy miesiące w dziesiątkę je przepisywali, to się i umęczyli. Konstantin Leonticz chwalił się, że wszystko zrozumiał - no, ale ten to zawsze się chwali. Śmiali się wszyscy. "Co, kochaneczku, zrozumiałeś? To powiedz, o czym to: kto gdzie poszedł, kogo zobaczył, z kim figle-migle robił, i kogo zabili? Aha? Nie wiesz? Cha, cha, cha!". Nazywało się toto "Świat jako wola i wystawienie"; tytuł dobry, nęcący. Przecie zawsze człek sobie coś wystawia, osobliwie, kiedy spać legnie; siermięgę pod siebie podetka, żeby nie wiało, głowę szmatą okryje, jedną nogę podwinie, drugą wyciągnie, kułak pode głowę abo łokieć. Potym pokręci się, poduszkę na zimną stronę obróci, na powrót siermięgę podetka, jeśli zlazł, powierci się - i zasypia."

piątek, 1 lipca 2011

"Schronisko" Roman Gren


Ile czasu trzeba spędzić z bezdomnymi, by zrozumieć, a przynajmniej otrzeć się, czy być bliskim, zrozumienia istoty bezdomności? Okazuje się, że wystarczy cztery lata spędzone w pracy we francuskim schronisku. Właściwie powinienem wywalić to “w pracy”, bo człowiek którego obserwacje zapełniają “Schronisko”, nie mógł być tylko pracownikiem. Automatem zapisującym przybyłych, wydającym kiepskie żarcie, pilnującym zakazu spożywania alkoholu czy uspokajającym ciągle skonfliktowanych pensjonariuszy. Bo mimo, że Gren jako narrator usuwa się w książce w cień i oddaje głos tym, którzy gdzieś, kiedyś, na którymś zakręcie losu wylecieli poza trasę, to jednak czuć jego empatyczny stosunek do portretowanych postaci. I to jest właśnie siła tej książki. Nie współczucie, ale empatia i zrozumienie.
“Schronisko”, to kilkanaście portretów i drugie tyle etiud czy scenek rodzajowych. Portretuje Gren postacie barwne i naznaczone piętnem: rodzinnej tragedii, śmiertelnej bądź umysłowej choroby czy innych “garbów”, które przyciskają człowieka do ziemi, aż w końcu zaganiają pod nią. Nie, jeszcze nie do grobu, ale do Grobowca, tytułowej, paryskiej przechowalni ludzi, w ten czy inny sposób okaleczonych przez życie. Drugi rodzaj miniatur zaś, to próba przybliżenia czytelnikowi jaka jest ta bezdomność. Pijana, arogancka, nabuzowana złymi emocjami, ale też niejednokrotnie liryczna, pełna patosu, śmiechu, łez. Ludzka.
Największe wrażenie zrobił na mnie tekst pt. “Ja tylko na chwilę”, bo pokazuje jak niewielka granica dzieli normalne życie od tego na bruku. Jak szybko i łatwo jest się stoczyć i wtopić w tłum zaludniający na co dzień schroniska. Jak krótka jest walka o utrzymanie pozorów normalności i wypracowanego latami status quo.
Warto przeczytać książkę Grena, żeby zobaczyć w bezdomnym człowieka. Przystanąć na chwilę i posłuchać jego historii, bo być może jest to jedyna rzecz jaką możemy zrobić dla kogoś, kto pole “Zawiadomić w razie wypadku”, pozostawia w wypełnianych dokumentach puste.