Od razu na początku pragnę zaznaczyć, że o książce pisze stary koń, który niejedno już w życiu przeczytał, który ma humory i wymagania, i który ma czasem gorsze dni, na które może popaść lektura. Teraz, kiedy okopałem ten wątły szańczyk, mający obronić mnie przed ewentualną furią fanów serii Funke, mogę co nieco opowiedzieć o pierwszej książce "atramentowej" trylogii.
Mortimer Folchart mieszka ze swoją córką Meggie w wynajętym domu. Zajmuje się introligatorstwem i, jak się wydaje, w związku z napływającymi z różnych stron świata zamówieniami na jego usługi, często przenosi się z miejsca na miejsce. To oczywiście tylko pozór. Nic nie zakłóca rodzinnej sielanki, oprócz może tylko wspomnienia po matce i żonie, Teresie, która znika przed laty w tajemniczych okolicznościach, gdy nagle zjawia się tajemniczy gość - Smolipaluch. Od tego momentu wydarzenia powinny toczyć się jak lawina z alpejskiego szczytu, ale ...
No właśnie. Wydany, bodajże 6 lat wcześniej, "Harry Potter", który nomen omen zaczynał się bardzo podobnie, porywał w zaczarowany świat i trudno się było od niego oderwać. "Atramentowe serce" zaś, mimo że złe nie jest, spokojnie i bez żalu odkładałem na stolik. Dlaczego? Otóż książka jest strasznie statyczna, właściwie nic się na tych, składających się na nią, pięciuset stronicach nie dzieje. A jeśli nawet już, to finał każdej "akcji" jest szalenie przewidywalny. Co prawda gdzieś tam mamy echa szalonej działalności głównego szwarccharaktera, ale w zbliżeniu okazuje się, że krwawy Capricorn bardzo ostrożnie szafuje ludzkim życiem, a jego zbiry dużo machają nożyskami, ale prędzej sami się nimi zatną, niż komuś zrobią krzywdę. To godzi w wiarygodność tych postaci i znacznie obniża poziom napięcia, którego bym sobie więcej w książce życzył.
Z drugiej strony jest to książka, o ludziach kochających książki i do takich też skierowana. Jej karty zaludniają bowiem postaci, które bez czytania nijak sobie poradzić nie mogą, które książki kochają i zrobią dla nich prawie wszystko. Ba, ich miłość do słowa pisanego jest tak wielka, że gdy rozczytają się na głos, mogą do naszego świata ściągnąć elementy (przedmioty, osoby) z czytanej historii. Pomysł odwrotny do tego, który zafundował nam w swoich książkach pan Ffforde, bardzo mi się podobał, ale uważam, że jego potencjał został niewykorzystany.
Pora na podsumowanie. Nie sięgnę po kolejne tomy serii, bo boję się, że powielają schemat "jedynki", a nie chcę się o tym przekonywać przegryzając się przez kolejne pięćset stron. Młodym ludziom polecić warto, bo wspaniale, choć momentami z pewną dozą przesady, autorka pokazała rolę książki w życiu młodego, choć nie tylko, człowieka. Dodatkowym atutem są, rozpoczynające każdy nowy rodział, cytaty z klasyki literatury dziecięcej, mogące stanowić początek nowych, literackich wędrówek.
Hmm, no to mnie zmartwiłeś, bo ostrzyłam sobie zęby, jako miłośnik literatury dziecięco-młodzieżowej.
OdpowiedzUsuńNo chyba, że się okaże, że jestem mniej wymagająca :)
oshin Musisz wziąć poprawkę na to, że dużo się u mnie w międzyczasie działo przez co mogłem być dość nieuważnym czytelnikiem. Niemniej jednak nie porwała. W przeciwieństwie do właśnie czytanego "Baltazara ..." :)
OdpowiedzUsuńmnie się podobała ta książka przez sam fakt, że bohaterowie kochają literaturę (już tak mam); jakiś czas temu obejrzałam film (na podstwie książki) i tutaj mogłabym się trochę poznęcać:)
OdpowiedzUsuńNo wiesz Bazyl, czasami się tacy trafiają.
OdpowiedzUsuńVampire_Slayer To znaczy jacy? Tacy, którym się nie podoba proza Funke, czy takie wybredniackie staruchy? :D
OdpowiedzUsuńMówiłam o bratach, którzy nie lubią książek. Pamiętasz? ;-D
OdpowiedzUsuńVampire_Slayer Aaa, ok, ale możesz odpowiadać na swoim blogu, bo na niego zaglądam. Inaczej mam pewien dysonans. Niestety u mnie wystąpiła posucha na braci. Zresztą na siostry też. I to w każdej, również tej oddającej książki, formie. Pewnikiem fajna rzecz? :D
OdpowiedzUsuńNie czytałam, ale potykam się o cytaty z tej książki. Wszystkie dotyczyły czytania.
OdpowiedzUsuń