Wpis Zacofanego w Lekturze przypomniał mi, że Arturo Pérez-Reverte był kiedyś jednym z moich ulubionych autorów. Było to jednak tak dawno temu, że oprócz kilku tytułów (Szachownica flamandzka, Klub Dumas czy Fechmistrz), w głowie pozostało jedynie mgliste wspomnienie sprawnego pióra i dużej różnorodności tematycznej jego powieści (szachy, szermierka, bibliofilstwo, handel narkotykami). Wyimek z wojen napoleońskich? Czemu nie!
Zanim przejdę do opinii o samej powieści, mała dygresja, która określi jak bardzo mi się książka imć Artura spodobała. Otóż czytając ciemnym rankiem nie mogę, szanując komfort współmieszkańców, korzystać ze sztucznego światła (tak, wiem że są małe lampeczki do czytania i nawet noszę się z zamiarem), zatem tradycyjny papier odpada. Dlatego zawsze mam na tablecie jakiś tytuł, który wtedy czytam, bo wyświetlacz urządzenia na to pozwala. I takim tytułem czytanym w trakcie lektury właściwej, czyli "Rękopisu ..." Potockiego, miał być "W cieniu ..." właśnie. Tymczasem zacząwszy rano już książki z rąk nie wypuściłem, a że szczęśliwie był weekend ...
Ale do brzegu. Po obejrzeniu, w moich oczach ładnego wizualnie, ale jako całość niezbyt udanego, za to dość pompatycznego "Napoleona" Ridleya Scotta oraz po lekturze wydanego w serii "Oni tworzyli historię" przez Scream Comics komiksu "Napoleon" wg scenariusza Noela Simsolo z rysunkami Fabrizia Fiorentino, również na serio, beka z Małego Kaprala, która króluje w powieści Reverte, była powiewem świeżości. Do tego operujący koszarowym językiem i nieprzebierający w obrazowych porównaniach i grach słownych (tak, tak, nie nabijamy się z nazwiska) narrator, wsparty rewelacyjnym przekładem Filipa Łobodzińskiego, który sprawił, że człowiek słucha opowieści hiszpańskiego żołnierza, siłą zmuszonego do walk po stronie napoleońskiej Francji, jak zaczarowany.
Nie lubi autor Bonapartego, oj, nie lubi. Wychodząc od historii pewnego bitewnego nieporozumienia, gdy grupa hiszpańskich jeńców, którym dano "wybór" zdychania w obozie lub walki po stronie Korsykańczyka, w trakcie próby rejterady zostaje wzięta przez dowództwo za jednostkę przeprowadzającą brawurowy i samobójczy atak, opowiada Pérez-Reverte fragment rosyjskiej kampanii Napoleona. I robi to tak, że mimo, iż z jednej strony zaśmiewamy się do łez, potakując przy opisach głupoty zarówno wodza jak i, zwłaszcza, jego sztabu, to z drugiej widzimy cały bezsens walk, niezliczonych i niepotrzebnych śmierci i cierpienia zwykłego żołnierza.
I tu dochodzimy do tego, w jaki sposób to wszystko jest podane. Nie wiem ile w polskim przekładzie zawarł siebie Filip Łobodziński (przy okazji, ukłony za Brassensa), a ile jest w tym zasługi samego autora, ale JAK TO SIĘ CZYTA. Tak potoczystej polewki z wszystkich i wszystkiego ze świecą by szukać. Dostaje się nazwiskom, gdy autor wyczarowuje dowódcę o mianie - Baisepeu (baiser peu - fr. mało ruchać) czy historyka Soufflebite (w wolnym tłumaczeniu Podmuchujskiego), ba, sam Bonaparte to w powieści najczęściej Le Petit Coutafon. Dostaje językowi francuskiemu, poprzez przytaczanie fonetycznych zapisów niektórych wypowiedzi czy podkheślanie charakterystycznej wymowy "r" - ściehwa, zdhajcy, wiehność. Opisy zachowań wierchuszki imperialnego dowództwa musicie przeczytać sami, ale uwierzcie, są równie smakowite i zabawne.
To krótki, ale jakże dobry utwór, po który nie powinni sięgać zakochani w legendzie Cesarza. Z jednej strony megazabawny, z drugiej, szczególnie w końcówce opisującej powrót resztek Wielkiej Armii spod Moskwy, przeraźliwie smutny. Nie polecam również czytelnikom o wrażliwych oczach, bo humor jest koszarowy, a grubsze słowa padają równie często co rosyjskie granaty na głowy biedaków z trzysta dwudziestego szóstego batalionu piechoty liniowej. Jeśli jednak fragment: "Załatwili nam generała Khouillevieillakiego ...", wywołuje szeroki uśmiech na Waszej twarzy, nie wahajcie się, bo nie pożałujecie.
Bez chaosu, w pełnej profesce u Zacofanego w Lekturze