Śmieciuszek życiowy, czyli co u Bazyla piszczy.
"Może warto o niektórych książkach wspomnieć bodaj krótko niż wcale, bodaj po laicku niż nigdy." W. Szymborska
wtorek, 10 stycznia 2023
"Żelazny" Stanisław Kowalewski
niedziela, 6 listopada 2022
"Dwie karty" Agnieszka Hałas

No dobrze, ale skąd ten dziwny wstęp, skoro mam pisać o książce, która jest stosunkowo młoda i tamte czasy jej nie dotyczą? Ano stąd, że Krzyczący w Ciemności, protagonista powieści będącej pierwszym tomem cyklu "Teatr węży" autorstwa Agnieszki Hałas, jako żywo przypomina mi Jasona Bourne'a, którym zaczytywałem się przed laty. Ranny, dotknięty amnezją, bezwiednie posługujący się niebagatelnymi zdolnościami, nie dający sobie w kaszę dmuchać i powoli odkrywający swoją przeszłość facet, przypomniał mi jak nie mogłem się oderwać od kolejnych Ludlumów. I, mimo że mamy tutaj do czynienia z zupełnie innymi dekoracjami niż u mistrza powieści sensacyjnej, bo omawiana książka to rasowe fantasy, to jednak poziom wciągnięcia pozostaje ten sam. Dzięki bogom, w międzyczasie trylogia ewoulowała w pentalogię, więc nurkować w stworzony przez autorkę świat możemy bez obawy o syndrom nagłego odstawienia.
Właśnie, świat! A właściwie światy, zaświaty i międzyświaty, bo tam właśnie rozgrywa się akcja. Uniwersum powołane do życia przez panią Agnieszkę, to konglomerat tak wielu komponentów, że długo by tu wymieniać. Urzeka złożonością i rozmachem. Sama mieszanina demonologii z różnych stron znanego nam świata może przyprawić o zawrót głowy. Gnomy, demony, ifryty czy sylfy wpływają na mieszkańców materialnego świata, który przypomina, przynajmniej w moim odczuciu, osiemnasto- albo dziewiętnastowieczną Ziemię. Wiecie, suknie z falbanami, szlachta, rapiery (choć to bardziej XVI-XVII wiek) i takie tam.
"Dwie karty", to naprawdę niezłe otwarcie. Piękna i tajemnicza opowieść o odrzuceniu, manipulacji, popadaniu w nałóg i obłęd, miłości, zdradzie, wyrachowaniu, altruizmie, honorze, inności. O ludzkich i nieludzkich wadach, zaletach i słabościach. Z Krzyczącym jako bohaterem charakterystycznym, zapadającym w pamięć, ale i całą plejadą postaci, które niby robią tło, ale są tak dobrze naszkicowane, że mielibyśmy ochotę bardziej zagłębić się w ich osobiste historie.
W tym miejscu powinienem przestać w nieskładny sposób próbować wyrazić, że książka jest świetna i niewiele w niej znalazłem rzeczy, które mi się nie podobały (drażniący deusik, w tomie drugim nawet bardziej) i odesłać zbłąkane dusze, które tu dotarły, do wstępu pióra Roberta M. Wegnera, który radzi sobie ze słowną materią o dwa nieba lepiej, a wyraża dokładnie to, co ja chciałbym. Tak też czynię, od siebie dodawszy, że zabieram się za powtórkę tomu trzeciego. Wiedzcie, że to bardzo dobra rekomendacja, bo w pewnym wieku człowiek po prostu nie ma czasu na powtarzanie kiepskich książek.
PS. A, jeszcze jedno. Jeśli baliście się, gdy proboszcz groził, że czytanie Harry'ego to prawie satanizm, to błagam, nie sięgajcie po "Teatr ...", bo dawka okultyzmu, demonów i pentagramów jest naprawdę spora :)
poniedziałek, 22 sierpnia 2022
"Metallica - kompletna ilustrowana historia" Martin Popoff
Nie wiem co wydarzyło się podczas procesu przygotowywania polskiego przekładu książki, ale na pewno nie było to nic dobrego. Już pierwsze akapity zadziwiły mnie jakąś taką drewnianą frazą, pomyślałem jednak: "Ok, w końcu to nie literatura piękna, w biografii liczą się w końcu fakty, a nie wartości literackie" (choć oczywiście miło by było, gdyby język był przynajmniej przyzwoity). Niestety z każdą przewracaną stroną było coraz gorzej. To już nie drewniana fraza, tylko zdania, które po prostu nie chciały się czytać, a miejscami nie miały sensu. Żeby jednak nie psioczyć na translatorką i redakcyjną robotę gołosłownie, bo przecież to może oryginał był tak pisany, pokusiłem się o poszukanie w sieci pliku. Znalazłem i parę porównań zjeżyło mi włos na głowie, bo tłumaczenia tłumacza Google, którymi się podpierałem, okazały się bardziej czytelne i bliższe oryginału niż te wykonane przez człowieka, wydawać by się mogło, fachowca.
Nie będę tu smagał biczem wszystkich przeczytanych fragmentów, przytoczę tylko ten, na którym się zawiesiłem i skończyłem lekturę. Najpierw w oryginale: "First, the record received no airplay. None. (...)". A teraz w "tłumaczeniu": "Po pierwsze album był często prezentowany na antenie. W ogóle. (...)". Fakt, że polski odpowiednik nie ma sensu i wyłapuje to niezbyt uważny czytelnik jak ja świadczy prawdopodobnie o tym, że terminy miały pierwszeństwo przed solidną robotą. A to nie jedyna wpadka. Podsumowując, chcąc poznać historię kolosa muzyki i biznesu jakim stała się w końcu Metallica sięgnijcie po jakieś inne wydawnictwo.
Żeby jednak nie było, że nic mi się nie podobało. Kiedy już przestałem zmagać się z topornym tekstem z przyjemnością obejrzałem dość bogatą, ikonograficzną część tego albumowego wydania. Zdjęcia z koncertów, bilety, plakaty, koszulki, naszywki, to wszystko sprawiło, że pamięcią wróciłem do czasów, kiedy najważniejszym punktem dyskusji było czy czarny album, to zdrada thrashu czy też może nowa, odkrywcza droga i najlepszy krążek w historii zespołu. Do dziś się waham co myśleć.
niedziela, 6 marca 2022
"Trzy tłumaczki" Krzysztof Umiński
niedziela, 20 lutego 2022
"Anne z Zielonych Szczytów" Lucy Maud Montgomery
Pierwsze wrażenie było nie najlepsze. Nie przepadam za ludźmi głośno afirmującymi swą ogromną, bezwarunkową miłość do świata. Zachwyty byle kwiatkiem, laudacje wygłaszane na cześć owocowych sadów i kwietnych łąk czy konieczność przytulenia pierwszej z brzegu brzozy, to dla mnie trochę za dużo. Moja fascynacja otoczeniem (o ile uda mi się na tę fascynację znaleźć jeszcze czas) jest cichsza, bardziej do wewnątrz i zderzenie z ekscytacją czy nawet egzaltacją Anne sprawiło, że miałem chęć ofuknąć chudą, rudowłosą dziewczynkę, słowami jej opiekunki: "Stanowczo za dużo gadasz jak na małą dziewczynkę!". Jednak im dalej w las, tym bardziej "(...) ku swemu zdumieniu, słuchał jej z prawdziwą przyjemnością". Bo też to podekscytowanie dwunastoletniego podlotka potrafi być naprawdę zaraźliwe. Człowiek przypomina sobie czasy, kiedy sam poznawał świat i każda nowość wywoływała drżenie serca. I choć może nie byłem tak skory do artykułowania swoich uczuć jak bohaterka Montgomery, to jednak wspomnienia wróciły.
Z coraz większą zatem ciekawością zacząłem zgłębiać świat Avonlea i, co okazało się dla mnie sporym zaskoczeniem, zacząłem się w nim zadomawiać. I to mimo tego, że dziewiętnastowieczni, protestanccy do bólu mieszkańcy okolicznych farm ze swoimi konserwatywnymi poglądami i religijnym zacietrzewieniem mocno działali mi momentami na nerwy ("Nie wiesz, że to straszny grzech nie modlić się co wieczór? Obawiam się, że jesteś bardzo złym dzieckiem."). Montgomery oprócz opowieści o perypetiach wychowywanej przez rodzeństwo Cuthbertów sieroty, a właściwie nie oprócz, ale w niej, zaszywa obraz kanadyjskiej prowincji. Proste życie naznaczone ciężką pracą i nielicznymi, nader skromnymi przyjemnościami w rodzaju niedzielnego ciasta z sąsiadami czy spotkaniami przykościelnego chóru. Udział w charytatywnym koncercie organizowanym w miasteczku jest tu przedstawiony bez mała jako sybarytyzm i rozpasanie (Marilla "(...) nie uważa za właściwe, aby młode panny włóczyły się po hotelach (...)).
Proste życie nie znaczy jednak życie nudne. Oprócz opisów avonleaskiej przyrody oraz przejawów ówczesnej obyczajowości jest bowiem "Anne ..." książką, w której mnóstwo humoru i scen rodem z komedii pomyłek. Kolejne wpadki głównej bohaterki nie powinny jednak odciągnąć naszej uwagi od tego co dzieje się w tle. A przebiega tam szereg ważnych zmian. Anne z trzpiotowatego, rozpoetyzowanego dzieciaka wyrasta na pannę, której co prawda zdarza się jeszcze pobujać w chmurach, ale na której obcowanie i coraz większa bliskość z pragmatyczną Marillą wywierają swoje piętno. Marilla pod wpływem rodzącej się, czasem w bólach, miłości do podopiecznej, zyskuje ludzkie oblicze, miast maski surowego cyborga... Nie dziwię się, że wielbiciele książki mogą o niej mówić bardzo długo.
Na koniec tylko kilka zdań na temat szaleństwa, które rozpętało się w związku z najnowszym przekładem autorstwa Anny Bańkowskiej. Na początku pomyślałem o równoległym czytaniu opisywanej pozycji razem z zasiedziałą na stałe w polskiej świadomości czytelniczej "Anią ..." Bernsztajnowej. Jednak już po kilkunastu stronach wydawnictwa Marginesów stwierdziłem, że chyba szkoda mi czasu na tę, w sumie nikomu niepotrzebną, bo amatorską, pracę. Nie mam do kanonicznej translacji stosunku uczuciowego, a i udomawianie, stosowane przez panią Rozalię nie jest chyba wyborem, który przy tłumaczeniu jest mi bliski (vide "Władca pierścieni"). Natomiast pracę pani Anny uważam za świetną (a jak ciężki to chleb zrozumiałem lepiej po lekturze poleconej przez ZwL lekturze "Trzech tłumaczek" K. Umińskiego), a przekład pozbawiony archaizowania za mogący trafić do współczesnego, nie tylko nastoletniego, czytelnika. Do mnie trafił (Kitek może potwierdzić, bo podawała chusteczki we właściwych momentach) i czekam na więcej.
O Zielonych Szczytach wszystkiego pisał też ZwL