wtorek, 4 lutego 2025

W cieniu orła - Arturo Pérez-Reverte

Wpis Zacofanego w Lekturze przypomniał mi, że Arturo Pérez-Reverte był kiedyś jednym z moich ulubionych autorów. Było to jednak tak dawno temu, że oprócz kilku tytułów (Szachownica flamandzka, Klub Dumas czy Fechmistrz), w głowie pozostało jedynie mgliste wspomnienie sprawnego pióra i dużej różnorodności tematycznej jego powieści (szachy, szermierka, bibliofilstwo, handel narkotykami). Wyimek z wojen napoleońskich? Czemu nie!

Zanim przejdę do opinii o samej powieści, mała dygresja, która określi jak bardzo mi się książka imć Artura spodobała. Otóż czytając ciemnym rankiem nie mogę, szanując komfort współmieszkańców, korzystać ze sztucznego światła (tak, wiem że są małe lampeczki do czytania i nawet noszę się z zamiarem), zatem tradycyjny papier odpada. Dlatego zawsze mam na tablecie jakiś tytuł, który wtedy czytam, bo wyświetlacz urządzenia na to pozwala. I takim tytułem czytanym w trakcie lektury właściwej, czyli "Rękopisu ..." Potockiego, miał być "W cieniu ..." właśnie. Tymczasem zacząwszy rano już książki z rąk nie wypuściłem, a że szczęśliwie był weekend ...

Ale do brzegu. Po obejrzeniu, w moich oczach ładnego wizualnie, ale jako całość niezbyt udanego, za to dość pompatycznego "Napoleona" Ridleya Scotta oraz po lekturze wydanego w serii "Oni tworzyli historię" przez Scream Comics komiksu "Napoleon" wg scenariusza Noela Simsolo z rysunkami Fabrizia Fiorentino, również na serio, beka z Małego Kaprala, która króluje w powieści Reverte, była powiewem świeżości. Do tego operujący koszarowym językiem i nieprzebierający w obrazowych porównaniach i grach słownych (tak, tak, nie nabijamy się z nazwiska) narrator, wsparty rewelacyjnym przekładem Filipa Łobodzińskiego, który sprawił, że człowiek słucha opowieści hiszpańskiego żołnierza, siłą zmuszonego do walk po stronie napoleońskiej Francji, jak zaczarowany.

Nie lubi autor Bonapartego, oj, nie lubi. Wychodząc od historii pewnego bitewnego nieporozumienia, gdy grupa hiszpańskich jeńców, którym dano "wybór" zdychania w obozie lub walki po stronie Korsykańczyka, w trakcie próby rejterady zostaje wzięta przez dowództwo za jednostkę przeprowadzającą brawurowy i samobójczy atak, opowiada Pérez-Reverte fragment rosyjskiej kampanii Napoleona. I robi to tak, że mimo, iż z jednej strony zaśmiewamy się do łez, potakując przy opisach głupoty zarówno wodza jak i, zwłaszcza, jego sztabu, to z drugiej widzimy cały bezsens walk, niezliczonych i niepotrzebnych śmierci i cierpienia zwykłego żołnierza.

I tu dochodzimy do tego, w jaki sposób to wszystko jest podane. Nie wiem ile w polskim przekładzie zawarł siebie Filip Łobodziński (przy okazji, ukłony za Brassensa), a ile jest w tym zasługi samego autora, ale JAK TO SIĘ CZYTA. Tak potoczystej polewki z wszystkich i wszystkiego ze świecą by szukać. Dostaje się nazwiskom, gdy autor wyczarowuje dowódcę o mianie - Baisepeu (baiser peu - fr. mało ruchać) czy historyka Soufflebite (w wolnym tłumaczeniu Podmuchujskiego), ba, sam Bonaparte to w powieści najczęściej Le Petit Coutafon. Dostaje językowi francuskiemu, poprzez przytaczanie fonetycznych zapisów niektórych wypowiedzi czy podkheślanie charakterystycznej wymowy "r" - ściehwa, zdhajcy, wiehność. Opisy zachowań wierchuszki imperialnego dowództwa musicie przeczytać sami, ale uwierzcie, są równie smakowite i zabawne.

To krótki, ale jakże dobry utwór, po który nie powinni sięgać zakochani w legendzie Cesarza. Z jednej strony megazabawny, z drugiej, szczególnie w końcówce opisującej powrót resztek Wielkiej Armii spod Moskwy, przeraźliwie smutny. Nie polecam również czytelnikom o wrażliwych oczach, bo humor jest koszarowy, a grubsze słowa padają równie często co rosyjskie granaty na głowy biedaków z trzysta dwudziestego szóstego batalionu piechoty liniowej. Jeśli jednak fragment: "Załatwili nam generała Khouillevieillakiego ...", wywołuje szeroki uśmiech na Waszej twarzy, nie wahajcie się, bo nie pożałujecie.

Bez chaosu, w pełnej profesce u Zacofanego w Lekturze


piątek, 24 stycznia 2025

Cykl: Pierwsze Prawo - Joe Abercrombie

Starałem się pisać tak ogólnie jak się tylko dało, ale na wszelki wypadek:

 *** SPOILER ALERT ***

Pewnie jest trochę prawdy w stwierdzeniu, że jeśli przeczytałeś jedną książkę / cykl fantasy, to tak jakbyś przeczytał wszystkie. I, szczerze pisząc, nie wziąłbym Abercrombiego do ręki, bo mimo widzianych gdzieś w sieci, kątem oka, pochlebnych opinii o jego piórze, kolejna przygoda w której mag, wojownik i kto tam jeszcze, mają zbawić świat, nie była moim czytelniczym priorytetem, ale ... Od dawna zamierzam odwiedzić któreś z organizowanych w Kielcach przez Fundację Miasta Słów (a właściwie przez Kasię), spotkań czytelniczych. Pewnie łatwo zgadniecie jaki ma być kolejny tytuł? Tak, "Ostrze". A potem (z resztą cyklu), to już jakoś poszło.

Czy zatem Abercrombie zaskoczył, zachwycił i wprowadził do gatunku nową jakość. Moim skromnym, nie. Ale też stworzył przyzwoity świat i wykreował naprawdę barwne postacie, którym nie żałuje wyborów, rozterek, tragedii i wzlotów. A to już we współczesnej literaturze popularnej naprawdę sporo. Jak zatem wygląda życie w krainach, w których obowiązuje powołane do życia przez autora Pierwsze Prawo? Kogóż polubiłem, a któż działał mi na nerw, jak mawia znajomy? Co panu Joemu można darować, a do czego się przyczepić?

Zacznijmy od świata przedstawionego, którego centrum zajmuje rządzona królewską ręką Unia. Jej stolica  z zewnątrz wygląda na centrum handlu, kultury i oświecenia, a tak naprawdę jest pępkiem feudalnej krainy, w której arystokracja próbuje zagarnąć dla siebie jak największy kawałek tortu, trzymająca władzę grupa dostojników skupiona w tzw. Zamkniętej Radzie podgryza się nawzajem, a na czubku tego niesmacznego tortu, jak wisienka, chwieje się dręczony demencją król. Na północ od Unii mamy, no cóż, Północ, zamieszkiwaną przez twardy, dziwnie przypominający Wikingów, naród, a która graniczy z Anglandem, unijnym przyczółkiem i jednocześnie miejscem zsyłek dla niepokornych unitów. Na południu funkcjonuje, składające się z kilku podbitych krain, Imperium Gurkhulu, jako żywo przypominające muzułmańską Arabię (jest nawet prorok). Mamy jeszcze Stare Cesarstwo na Zachodzie oraz Styrię i Suljuk na Wschodzie, ale przedstawiony w cyklu konflikt rozgrywał się będzie właśnie na osi północ - południe. Biorąc powyższe pod uwagę ciężko mówić o czytelniczym zaskoczeniu, bo już na takie wzorowanie na znanej nam rzeczywistości kilka razy się natykałem (choćby u czytanego dawno temu Wegnera, choć należy oddać honor JA, że jego książki wydano pierwsze). Nie pomaga także niespecjalna biegłość autora w opisach, ale w końcu nie dla opisów fantasy większość z nas czyta.

A zatem postacie i crème de la crème, akcja. I tutaj ciężko coś panu Abercrombiemu zarzucić. Dzieje się dużo (choć czasami baaaardzo wolno, oj!, przydałyby się dobre redaktorskie nożyce, przydały), a główni aktorzy tych dość spektakularnych wydarzeń, mają naprawdę sporo orzechów do zgryzienia i rozkmin do, no, rozkminienia. I choć czasem płynące z kart powieści, czy tam ust protagonistów, mądrości, zalatują delikatnie coelhowszczyną, to tragedii nie ma (choć ich częste powtarzanie już delikatnie irytuje). Komuż zatem będziemy towarzyszyć w drodze do uratowania świata, bo że o to w tym wszystkim chodzi, to chyba nikt nie miał złudzeń? Gwoli wyjaśnienia, prezentacji dokonam chaotycznie, a nie według osobistych sympatii. 
 
Logen Dziewięciopalcy, Północny, berserk, który przez cały cykl stara się wymazać swoją krwawą legendę, ale jak wszyscy wiemy zmienić się nie jest łatwo, a i legendy żyją swoim własnym życiem. Bayaz, Pierwszy Wśród Magów, enigmatyczny buc, który traktuje wszystkich jak swoje osobiste pomiotła, ba, bydło nawet. Ferro Maljinn, asasynka z południa, napędzana wyłącznie myślą o zemście na znienawidzonych Gurkhulczykach, którzy podbili jej rodzinną Kantę. Jezal dan Luthar, złote dziecko, rozpuszczony paniczyk, tchórz i egocentryk, czyli idealna osoba do przejścia duchowej przemiany, ale czy aby na pewno? Do tego jeszcze rodzeństwo Westów: Collem, oficer, który ciężką pracą etc., wspiął się z pospólstwa na salony, na których ciągle traktowany jest jak coś brzydkiego co przyczepiło się do buta oraz jego siostra Ardee, która miała być chyba wzorem silnej i niezależnej kobiety, ale moim zdaniem coś autorowi nie pykło. No i ostatni w tym zestawieniu, ale chyba najtrudniejszy do zapomnienia, Sand dan Glokta, inkwizytor, a następnie superior Inkwizycji Jej Królewskiej Mości, chyba najbardziej niejednoznaczna postać we wszystkich częściach. Ponieważ cykl to trzy opasłe tomiska jest, co oczywiste, bohaterów wydarzeń dużo więcej i dodać tylko należy, że choć stoją w drugim rzędzie, czasem błyszczą bardziej niż ci ze świecznika (vide "koledzy" Logena).

Do omówienia została jeszcze akcja, a tej u Abercrombiego naprawdę nie brakuje. Jeśli chodzi o naparzanki, każdy znajdzie coś dla siebie: pojedynki, olbrzymie bitwy, oblężenia, drobne utarczki, bójki, skrytobójstwa i małe, ale niezwykle krwawe starcia (w tym magiczne). Nie brak też intryg, bo wiadomo nie od dziś, że gdzie dwór królewski, a przy nim władza i pieniądze, tam chętnych do kopania dołków więcej niż łopat. Mamy też nieodzowny element większości powieści z gatunku: wyprawę drużyny śmiałków po magiczny artefakt. W skrócie, ciągle (no, prawie), coś się dzieje i trudno czasem się od lektury oderwać, bo ładnie działa zasada "jeszcze jednego rozdziału", żeby zobaczyć jak się sytuacja rozwinie.

Nie jest zatem "Pierwsze Prawo" w mojej ocenie nowatorskie, ale jest napisane sprawnie i dostarcza przeżyć, a przecież chyba o to w fantasy chodzi. Gdzieś tam pod spodem autor tradycyjnie szuka odpowiedzi na pytania, które prędzej czy później nas też dopadają. Co możemy poświęcić i dla kogo / czego? Co możemy w sobie zmienić? Czy jesteśmy dobrymi ludźmi? Skąd przybywamy i dokąd zmierzamy? Jaka jest istota i rola władzy? Po co to wszystko? Takie tam kanoniczne sprawy. I nawet drobne nieścisłości, które zauważyłem (albo tylko wydawało mi się, że zauważyłem), w trakcie lektury, nie są stanie zmienić mojego zdania o cyklu. Dobrze się przy jego lekturze bawiłem.

Na koniec przestrzec wypada, że cykl nie nadaje się dla młodszej młodzieży. Autor operuje może niezbyt bogatym (m. in. burzące mi trochę czytelniczą krew natręctwo, polegające na powtarzaniu całych fraz w opisie postaci, wydarzeń czy w dialogach), ale dość dosadnym językiem. Nie, nie "dość", miejscami "bardzo". To raz. Dwa, że to stosunkowo mroczne i mega krwawe fantasy, w którym dogłębnie poznamy anatomię ludzkiego ciała, a krwią, która przelewa się na jego kartach można by napełnić naprawdę głębokie jezioro. A trzy, są demony i demonologia. Piszę, bo bywa, że komuś przeszkadza.

środa, 14 sierpnia 2024

Abominacja - Dan Simmons

Jeśli dopiero zaczynacie czytelniczą przygodę ze światem grozy kreowanym w kolejnych powieściach przez Dana Simmonsa, zaklinam Was na wszystko, nie zaczynajcie jej od "Terroru". Wpadniecie bowiem w pułapkę porównań i każdą następną książkę autora będziecie przymierzać do wzorca jakim jest historia uwięzionych w lodach żaglowców. I niestety, porównania te zazwyczaj nie będą na korzyść nowo czytanych pozycji. Tak miałem z "Piątym kierem" i tak też niestety mam z "Abominacją", którą tu spróbuję opisać. Nie wiem czy to fakt, że "Terror" był pierwszy i dlatego zapisał się w pamięci jako powieść bardzo dobra, czy też muza konkretniej przysiadła Mr Danowi na kolanku i szepcząc mu do ucha poprowadziła jego rękę ku bestsellerowi, ale powoli zaczynam myśleć o nie sięganiu po resztę stricte horrorowej twórczości Amerykanina. Okazuje się bowiem, że pewnej poprzeczki nie można przeskoczyć.

"Abominacja" zasadza się na zasadniczo podobnym pomyśle co "Terror", czyli bohaterowie vs ekstremalnie ciężkie do przeżycia środowisko. Z tym tylko, że miast na Archipelag Arktyczny autor zafundował nam podróż w Himalaje. I pożenił te Himalaje ze szpiegowską intrygą, która w ostatecznym rozrachunku może i trzymała się kupy, ale była tak wysoce nieprawdopodobna, że długo po lekturze zastanawiałem się czy czasem uniesione brwi nie zostaną mi już na stałe. 

Mamy zatem trzech przyjaciół, wspinaczy, którzy niejeden alpejski szczyt zdobyli i z niejednej grani w dal patrzyli. A że mamy lata dwudzieste XX wieku, czyli wspinanie jednak dość analogowe i nie dysponujące kosmicznymi gadżetami, z których korzystają współcześni zdobywcy gór, to uznać należy, że takich trzech jak ich... itd. Słowem, chwaty na schwał. Nie dziwota zatem, że jak tylko pojawia się szansa sponsorowanej przez bogatą lady wyprawy na Mount Everest, gdzie w tajemniczych okolicznościach zszedł (a raczej spadł) był syn owej lady, żądni wspinaczkowych emocji panowie pomyśleli: "Jak nie my, to kto?" i całą naprzód ruszyli ku nowej przygodzie. Po drodze do ekipy dołącza młoda arystokratka oraz nie odstępujący jej na krok lokals - doktor Pasang, człowiek wielu talentów. A dalej to już tylko, wiatr, mróz, brak tlenu, lodowe rozpadliny,Yeti, naziści i krew. Dużo krwi!

Jak zwykle w przypadku książek Simmonsa, w których brany jest na warsztat jakiś wycinek historii, koloryzowany następnie licentią poeticą, również w tej historii szacunek wzbudza research, przeprowadzony na jej potrzeby. Niestety próba upchania wszystkiego do powieści, było nie było, rozrywkowej, spowodowała że rozpędza się ona bardzo powoli, bo czytelnik musi po drodze do akcji zapoznać się z wiedzą. W tym przypadku mowa o wspinaczce, historii rodzącego się himalaizmu (jednym z fabularnych "kamieni" jest ekspedycja i śmierć George'a Mallory'ego) oraz nazizmu. Samo w sobie przyswajanie tych informacji nie jest złe, ale kolejną bolączką jest zamiłowanie autora do powtórzeń. Po setnym użyciu zwrotu "cudowna lina Deacona", odmienianego przez wszystkie przypadki, zębom nie chciało się już zgrzytać. Wygląda to trochę tak jakby Simmons do serca wziął sobie zasadę. w myśl której powtórki utrwalają wiedzę. A więc czytelniku: Répétez s’il vous plaît!

Mimo tych drobnych mankamentów nie należy jednak zapominać, że twórca "Abominacji" jest naprawdę niezły w opisywaniu stanów skrajnych. Możemy więc liczyć na nieliche emocje przy wspólnym z bohaterami pokonywaniu trudnych przewieszeń, zmaganiu się z figlami pogody (Czomolungma ponoć tworzy własną), odmrożeniami czy chorobą wysokościową. Ba, opisy te poniekąd wynagradzają niezbyt zaskakującą zagadkę, będącą osią fabuły. Pomijając więc to, że książce przydałby się redaktor ze sporymi nożycami (które wycięłyby na przykład zupełnie niepotrzebny, detaliczny opis "artefaktu", będącego powodem całego zamieszania), dostajemy niezłe czytadło, po lekturze którego wiemy co to "angielskie powietrze" (zwrot używany równie często co "cudowna lina ...") czy też jakie niebezpieczeństwa czyhały na śmiałków chcących jako pierwsi zdobyć działający na wyobraźnię ośmiotysięcznik. Moim zdaniem troszeczkę pomaga też wejść w buty ludzi, którzy ryzykując życiem, sięgają po swoje marzenia, a co za tym idzie spróbować ich zrozumieć i wyjść poza kanoniczne: "Po cholerę oni tam lezą?".

Nie polecam, ale i nie zniechęcam. Rzecz to bardzo nierówna, przez którą raz się galopuje, a raz przedziera, jak nie przymierzając bohaterowie przez pola seraków (dowiecie się z książki). Sami więc musicie odpowiedzieć sobie w serduszkach na pytanie: Czy chce mi się sięgnąć po tę cegłę?, bo też wydanie Vespera jest jak zwykle ładne i ciężkie jednocześnie.

środa, 24 stycznia 2024

Ze wspomnień cyklisty - Bolesław Prus

O rety, rety! Ja wiem, "Lalka", dzieło! Ale czemuż, ach!, czemuż nie pokazano mi w liceum "Ze wspomnień ...", bym mógł się przekonać jak świetnym Prus był obserwatorem (wiem, "Lalka") i jakim ciętym piórkiem władał. Nie wiem co prawda czy licealistą będąc doceniłbym ów uszczypliwy dowcip, biczykiem którego smaga co i rusz głównego bohatera swej miniatury, ale na pewno lektura rowerowych i sercowych przygód Anastazego Fitulskiego byłaby miłą odmianą od syczenia w myślach w ucho Wokulskiego: "Otrząśnij się, człowieku!".

Ale do brzegu. "Ze wspomnień ...", to historia pewnego dobrze zapowiadającego się młodego człowieka. Pracownik banku, z perspektywami na kolejne awanse, nieźle zarabiający, oszczędny, bez nałogów, cyklista z własnym mieszkaniem, po prostu partia prima sort! Jak pisze sam autor:  

"(...) Bo i naprawdę, czy może być coś więcej interesującego niż dobrze zbudowany blondyn, cyklista, z niebieskimi oczyma, niezłą pensją i widokami na przyszłość?".

 Szkopuł w tym, że człek to kochliwy strasznie, a na dodatek imaginacja jest jego piętą achillesową. Po prostu rzeczywistość nie chce dorównać temu co wyobraża sobie nasz bohater, a wyobraża sobie historie nie lada. Każdą z sobą w roli głównej i kolejnymi bogdankami w rolach drugoplanowych. Kłopoty w jakie wpędza go ten stan rzeczy są kanwą opowieści. A gdzie rower?, spytacie. Otóż jest miejsce i na rower. Prus ustami książkowego lekarza nakazuje rzeczonemu Fitulskiemu leczyć złamane serce i miłosną obsesję rowerowymi wycieczkami za Warszawę. Młodzieniec bierze sobie receptę do serca i podczas rowerowej eskapady, na którą wyruszy, dozna uczuciowych uniesień, a jednocześnie uraczy nas obserwacjami życia na przedmieściach i prowincji. 

Jakże świetnie pan Bolesław odwrócił role i miast szukającej partii dziewoi zaprezentował nam młodzieńca, który nie ustaje w próbach odnalezienia drugiej połówki. Jakże pięknie portretuje postać urzędnika, który z jednej strony jest wcieleniem trzeźwego myślenia, kiedy prowadzi buchalterię, z drugiej, romantycznym lekkoduchem, który na sam widok ładnej buzi oddaje jej właścicielce serce i portfel (pod warunkiem, że luba dysponuje sutym wianem, o czym wielce lubi fantazjować, podobnie jak o swoich bohaterskich czynach). Rzuca tu Prus pomost między romantyzmem (rycerskie czyny, których dokonuje w głowie Anastazy), a pozytywizmem (praca u podstaw, którą Fitulski prowadzi na rzecz lokalnych społeczności, również w głowie, rzecz jasna). Przy okazji dostaje się chłopom, kupcom, mieszczanom, młodzieży czy ziemianom, których nasz cyklista w zależności od rozwoju sytuacji raz chwali pod niebiosa, a raz potępia w czambuł, przy czym tempo zmian w jego podejściu do ludzi czy sytuacji potrafi przyprawić o zawrót głowy.

Jak na półtorej setki stron jest w tej książeczce sporo treści. Znajdziemy tu miłość Prusa do stolicy:

"Warszawa jest miastem wesołym i wygodnym, gdzie na przestrzeni stu kroków można znaleźć zaspokojenie wszelkich potrzeb i przyjemności życia",

obiegowe opinie o różnych grupach społecznych:

"Chłopu nie poradzi nie tylko tyfus, ale nawet zgniła gorączka... Ma żyć, będzie żył, ma ginąć, zginie... Ale panu zaszkodzi nawet ten wiatr, co szelepie między liśćmi...",

zachętę do zdrowego stylu życia:

"Jako zaś cyklista, posiada pan lekarstwo mocniejsze od wszelkich narkotyków... to jest rower. Gdy zacznie pan jeździć na rowerze, byle z rozwagą, nie męcząc się, wówczas muskuły będą pracowały, a nerwy odpoczną..." 

i wiele więcej. Jest pouczająca historia o wartości edukacji, rzecz o migracji zarobkowej czy specyficznym podejściu do ekonomicznego patriotyzmu. Pyszna rzecz! I to za kompletną darmoszkę.

O książce, w o wiele lepszej i bardziej skondensowanej formie, pisały również 

Czytanki Anki

Przeczytano w ramach wyzwania


wtorek, 23 stycznia 2024

Byłam sekretarką Rumkowskiego: Dzienniki Etki Daum

Moje pokolenie nie powinno już w sobie nosić wojennej traumy, ale sytuacja na świecie sprawia, że myśli automatycznie wędrują nie tylko ku doniesieniom ze wschodu, ale i ku obrazom wyniesionym ze szkolnych lekcji historii czy książek w jakiś sposób związanych z historią II wojny światowej. Groza wojny to jedno, ale nawet na jej tle wyróżnia się Shoah. Ludobójstwo około 6 milionów europejskich Żydów przeprowadzone w sposób planowy i administracyjnie zorganizowany (nawet nazwa akcji, Endlösung der Judenfrage, ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, to podkreśla), do dziś napełnia przerażeniem. Dzienniki Etki Daum, jak wskazuje tytuł, sekretarki Chaima Rumkowskiego, Przełożonego Starszeństwa Żydów, rzucają dodatkowe światło zarówno na wycinek tego bestialskiego procesu, jakim była rozłożona w czasie likwidacja łódzkiego getta, jak i, jednocześnie, kreślą rys człowieka, o którym powiedzieć, że był postacią dwuznaczną, to nic nie powiedzieć.
 
Od razu na początku należy wskazać, że Dzienniki należy traktować z pewną dozą ostrożności. Po pierwsze, ponieważ oryginalny dokument, mimo ukrycia na terenie getta, po wojnie nie został odnaleziony, jego autorka spisała w czasie późniejszym, na prośbę bliskich, wspomnienia, które stały się kanwą książki. Bo, po drugie, do rąk czytelnika trafia literacko opracowana, przez panią Elżbietę Cherezińską, wersja tych wspomnień. Mimo więc wiary w pamięć pani Estery (pamiętajmy, że spisywała rzeczy, które z pewnością z pamięci wyrzucić trudno) oraz rzetelność przy dopasowywaniu do jej wspomnień faktów przez wspomagających literatkę naukowców, pamiętać należy o tym podwójnym filtrze.
"(...) Etka pisze jak ktoś, kto milczał zbyt długo i teraz słowa niewypowiedziane na czas wylewają się z niego strumieniem gwałtownym, nieuporządkowanym. W jednym zdaniu miesza przeszłość z teraźniejszością."

Jakim zatem organizmem było Ghetto Litzmannstadt i jaką rolę odegrał w jego historii Prezes czy jak nazywali go na ulicach mieszkańcy getta, Cesarz Rumkowski? Zasadniczo wystarczyłoby tu przytoczenie wstępu śp. Szewacha Weissa, który na kilku stronach podsumował dzieje obydwu, ale w końcu mowa o Dziennikach. Z ich kart wyłania się obraz dzielnicy żydowskiej, którą swą charyzmą i swoim niekwestionowanym ponoć talentem oratorskim, zamienił Przełożony w doskonale, oczywiście jak na warunki, którymi dysponowano, działający obóz pracy. Praca według słów Rumkowskiego była jedyną rzeczą, która mogła ocalić Żydów, więc organizował kolejne zakłady, bo zatrudnieni w nich robotnicy, jako trybiki gospodarczej machiny III Rzeszy, mogli jego zdaniem czuć się bezpiecznie. Czas pokazał, że były to tylko pobożne życzenia (wielka szpera) i choć łódzkie getto było najdłużej funkcjonującym na obszarze okupowanej Polski (do sierpnia 1944), to w końcu również ono zostało zlikwidowane. Mimo przechwałek Króla:

"Ja wyprowadzę Żydów z getta jak Mojżesz z niewoli egipskiej! Bo ja wiem, jak to zrobić!"
Etka Daum opisuje zatem kolejne dni wojennej gehenny. Portretuje zarówno składający się na obszar getta kawałek miasta, jak i mieszkańców, władze (zarówno żydowskie jak i niemieckie) oraz swoje życie zawodowe i prywatne. Możemy z jednej strony poczuć strach i niepewność jutra młodej dziewczyny, która w tak niesprzyjających warunkach znalazła miłość i zamartwia się o swoją przyszłość, z drugiej, posłuchać o brakach w zaopatrzeniu, problemach dotyczących nawału papierkowej roboty w sekretariacie, gdzie pracowała, bądź opinii o osobach które funkcjonowały w jej otoczeniu (Biebow, Gertler, Rumkowscy, Jakubowicz).

Dzienniki dają zatem wgląd w codzienne życie getta. Co prawda jest to widok z pozycji osoby z racji pracy u Przełożonego w pewien sposób uprzywilejowanej, a także, jak można wnioskować z wielokrotnych prób obrony Rumkowskiego przed plotkami krążącymi po Ghetto Litzmannstadt, nieco zauroczonej jego postacią, ale warto się z nim zapoznać. Wspomnienia Etki pokazują bowiem osobę Króla z różnych perspektyw i na przykład nie potwierdzają pewnych faktów z jego czarnej legendy. W całej książce brak na przykład jakiejkolwiek wzmianki o pedofilskich skłonnościach Prezesa. Z drugiej strony stwierdzenie, że 

"(...) Czasami wydaje mi się, że wśród dzieci Przełożony po prostu odreagowuje napięcia i stresy związane z pracą", 

w kontekście tych podejrzeń brzmi co najmniej dwuznacznie. Jako przeciwwagę należy odnotować, że dzięki Rumkowskiemu w początkach getta

"(...) W sumie funkcjonuje teraz w getcie 36 szkół podstawowych, dwa gimnazja, szkoła muzyczna, cztery szkoły religijne i dwie specjalne. Poza tym poszczególne resorty zajmują się dokształcaniem zawodowym. A do tego stołówki w szkołach, opieka lekarska".

Po chwili jednak możemy przeczytać, że: 

"(...) Jak Rumkowski wpada w furię, nie przemawiają do niego żadne rozsądne argumenty. Czerwienieje, co przy jego białych włosach odznacza się bardzo, i krzyczy, mieszając żydowski, rosyjski i niemiecki

czy

 "(...) Obserwuję co dnia dwa różne światy — biedę ulicy i jaskrawy na jej tle przepych dygnitarzy getta".

Ciężko znaleźć środek.

Rozpisałem się jak nigdy, a przecież nie wykorzystałem nawet ćwierci notatek i cytatów, które skwapliwie zaznaczyłem w książce. Zachęcam zatem do lektury i własnych przemyśleń, bo warto.

Przeczytano w ramach wyzwania