Medialne doniesienia o spektakularnej klapie kolejnego w historii naszego kraju programu, który miał rozwiązać problemy nękające mieszkalnictwo, skłoniły mnie do wspomnienia o książce próbującej ująć w karby zagadnienie łatwej dostępności taniego lokum dla szerokiego spektrum osób potrzebujących takich lokali. Filip Springer wystartował w okolicach międzywojnia, a wylądował w czasach nam współczesnych i jedyna konstatacja jaka płynie z lektury jego reportażu/eseju jest taka, że nie było, nie jest i pewnie nieprędko będzie dobrze, jeśli chodzi o bezproblemowe wejście w życie z własnymi czterema kątami.
Najlepiej będzie chyba zacząć od opisu własnej peregrynacji. która zakończyła się, szczęśliwie, zamieszkaniem w białym domku pod lasem.
Początki, to kilkanaście wynajmowanych metrów kwadratowych, ogrzewanych piecem kaflowym, bez łazienki, z wychodkiem, podobnie jak składzikiem na węgiel, oddalonym o kilkadziesiąt metrów od budynku, bez bieżącej wody (ta pojawia się w okolicach przełomu wieków) i dwupalnikową kuchenką gazową, zamontowaną na nieogrzewanym, mikroskopijnym poddaszu. Trzy osoby (wychowuje mnie Babcia, bo samotna Mama pracuje zawodowo), jedna wersalka i słynna "amerykanka". Kiedy mam kilkanaście lat (Babcia niestety już nie żyje), Mama przenosi się do pokoju piętro niżej, który dostaje po przenoszonej do nowego lokalu bibliotece publicznej (tak, tak, przez lata mieszkałem nad biblio). Następny etap, to poznanie Kitka i pójście na swoje, czyli wynajęcie małego M w starym budynku. Lata zmagań z przeciekającym dachem i brakiem zgody zarządcy na przeprowadzenie gruntownego remontu lokalu, który aż się prosił o zadbanie. W końcu jutrzenka - nowy właściciel, nowy dach i generalka. Rodzą się chłopaki i myśl o budowie. Jednocześnie rodzi się strach przed kredytem. Bierzemy, na szczęście, jak się okazuje, w złotówkach. Budujemy (po drodze siwiejąc, bo nie zna życia, kto nie czuwał nad siłą fachową), wprowadzamy się, płacimy, spłacamy. Jesteśmy na swoim.
Ten telegraficzny skrót spokojnie, gdyby nie brak pisarskiego talentu, mógłbym rozbudować do książki grubości "13 pięter". Szczegółowo opisać radości, smutki i strachy, które towarzyszyły nam w drodze do oglądanego teraz co dzień widoku ściany lasu, który podziwiamy z okna w kuchni. Ale i tak, biorąc pod uwagę to co znajdziecie na kartach książki Springera, moje / nasze doświadczenia były kaszką z mleczkiem.
Patologie dotykające budownictwa mieszkaniowego mają długą historię. Jeśli słyszeliście o współczesnych czyścicielach kamienic, to co powiecie na to, że w latach 30. kamienicznicy pobierają od eksmitowanych opłatę za to, że wyrzucenie na bruk jest podparte wyrokiem sądu, bo tylko ten "uprawnia do starania się o miejsce w schronisku". Za przeprowadzenie procedury wyrzucenia na bruk płaci więc sam wyrzucany. Monty Python? Nie, II Rzeczpospolita. Ówczesne próby pomocy instytucjonalnej i finansowej mieszkańcom np. jednego z największych, podwarszawskich schronisk w Annopolu, kończą się tym, że "większość mieszkańców wprost żeruje na opiece społecznej od szeregu lat, wyciągając ze społeczeństwa znaczne środki zużywane zresztą na demoralizację". Czy taki stan rzeczy nie pokutuje w części społeczeństwa do dziś? Albo ten ustęp dotyczący dzikiego budownictwa: "Niektórzy społecznicy postulują nawet, by część takiej inicjatywy w jakiś sposób zalegalizować - uprościć procedury i zwolnić je z opłat, a nawet by stworzyć system małych, niskooprocentowanych kredytów, z których mogliby korzystać najbardziej potrzebujący (...)". Kto gromadził papierologię do budowy domu jednorodzinnego (i nie tylko) i płacił za nią, łatwo odpowie sobie na pytanie czy coś się w tym zakresie zmieniło.
Długo by można jeszcze pisać o rozdawaniu publicznych środków przeznaczonych na budownictwo mieszkaniowe krewnym i znajomym królika, o lex Wedel czy wszelkich szwindlach (wspomniani czyściciele) już z bliższego nam czasowo podwórka. I choć książka Filipa Springera nie jest może doskonała, bo ze względu na ogrom materiału, siłą rzeczy, wybiórcza, to jednak dotyka spraw podstawowych - prawa człowieka do dachu nad głową. Przeczytawszy ją, człowiek w mojej, nie oszukujmy się, komfortowej już sytuacji, może tylko pokiwać głową nad swoim szczęściem.