środa, 20 stycznia 2010

"Człowiek jeden na stu" Jack Kerley


Z każdym kolejnym przeczytanym thrillerem, który miał być megahiciorem, a okazał się megagniotem, rośnie we mnie przekonanie, że w życiu każdego znudzonego swą profesją Amerykanina, który kiedyś w życiu miał ciągotki literackie, a któremu sukces w wykonywanej pracy pozwolił na ich realizację, przychodzi czas na napisanie "dreszczowca". I wszystko byłoby w porządku, gdyby osoby te zadowoliły się zachwytem własnej szuflady. Niestety, książki te, opatrzone najczęściej chwytliwymi hasłami i nieodzownymi napisami: "bestseller", "sto milionów sprzedanych..." itp., lądują na półkach księgarń, gdzie trafia na nie spragniony dobrej książki czytelnik. Trafia, kupuje i... jego trafia, że po raz kolejny dał się nabrać.
Co prawda na okładce "Człowieka..." ww. haseł nie uświadczymy, niemniej jednak zostajemy do przeczytania zachęceni sloganem: "Jack Kerley to pisarz dla wielbicieli książek w stylu »Milczenia owiec«"*. Nic bardziej mylnego. Cechami wspólnymi z "Milczeniem..." są: seryjny morderca i poszukujący go glina oraz pomoc płynąca od innego psychopaty. Koniec. Na tym podobieństwa się kończą. Dalej jest już tylko Hollywood, bo przecież, żeby książka była dobra, musi łatwo dać się przerobić na kasowy film (à propos, prawa filmowe do "Człowieka..." zostały już sprzedane). Czego zatem możemy się spodziewać? Poprawnej politycznie sensacji, w tym:
- głównego bohatera po przejściach, ale na drodze prawa i sprawiedliwości;
- głównego szwarccharaktera, którego spaczyło dzieciństwo (czy znajdzie się w końcu pisarz, który wywiedzie problemy swego psychola z innego okresu życia?);
- partnera głównego bohatera - Murzyna, znaczy, przepraszam, Afroamerykanina;
- partnerki głównego bohatera - alkoholiczki, którą zbawcza miłość uzdrowi (wątek romantyczny z komplikacjami);
- złego przełożonego, który chce dokopać głównemu bohaterowi, ale w końcu ponosi zasłużoną karę (dobro musi zwyciężyć);
- końcowej akcji, która pod względem widowiskowości przebija co prawda rozbijającego się o wielkiego iglaka Rambo, ale pod względem braku wiarygodności zostawia go daleko z tyłu.
Rzeczą, która tak naprawdę najbardziej mnie w opisywanej książce przeraziła, jest fakt, że jest to najwyraźniej pierwszy tom jakiegoś dłuższego cyklu. Mam cichą nadzieję, że autor znajdzie upodobanie w swej pracy i wróci do "przemysłu reklamowego", gdzie, jak podaje okładka, pracował 20 lat.

---
* J. Kerley, "Człowiek jeden na stu", wyd. Świat Książki, 2005; tekst z "przedniej" okładki.

5 komentarzy:

  1. Świetna recenzja:-))) Szczególnie uśmiałam się z tym opisem stanu czytelnika, po zakupieniu tejże książki.
    Znam, to znam. Nabyłam masę takich gniotów. Ostatnio czytałam książkę Alaska, która na okładce miała zachętę o liczbie na jaką ta książka została przetłumaczona języków (chyba niestylistyczne to zdanie jest) i ilości wydrukowanych egzemplarzy. Powieść nie była taka zła, choć rzeczywiście przynudzała. Ale żeby w takich ilościach drukować?? No chyba że do Chin, ich tam jest sporo;-)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Przypomina mi to czysto filmowe chwyty reklamowe w rodzaju "film twórców Superekstra-innego-filmu" (czytaj: zapewne ten sam producent, scenarzyści i reżyser zupełnie inni). Najczęściej ostatnio używane, to "film twórców Shreka" (ergo "Dreamworks przedstawia", ale ilu ludzi spośród faktycznych twórców pierwszego Shreka pracowało przy produkcji, tego nikt głośno nie powie). Szczytem było reklamowanie ekranizacji "Wojny polsko-ruskiej" jako komedii. Już wkrótce możemy się spodziewać na okładkach pierwszego wydania, pierwszego dnia sprzedaży sloganu "bestseller". A co lepsze, zobaczymy tłumnie nabierających się na to ludzi, którzy robią z tego samospełniającą się przepowiednię.

    OdpowiedzUsuń
  3. kot_w Niestety, zna człowiek machinę marketingową, wie o co kaman, a i tak się czasem łapie na "chłyt". Całe szczęście to biblioteczna pozycja :)
    Slesz A mnie coś świta, że na jakimś sąsiednim blogu, widziałem okładkę Coelho, książki którego premiera miała odbyć się równocześnie w kilku krajach. I stało jak byk "bestseller".

    OdpowiedzUsuń
  4. ha, uśmiałam się :) oprócz Afroamerykanina powinien być jeszcze przedstawiciel homoseksualnej społeczności - zawsze jakiś jest! nie było? niedobrze, widać, że niedopracowana książka...
    ja również wiele takich nieszczęście przeczytałam, całkiem niedawno np. "Reżysera śmierci" (nie polecam, jakbyś się kiedyś napatoczył), to aż poraża, że nie szkoda im na takie coś papieru.

    OdpowiedzUsuń
  5. liritio Tudzież alkoholik jak w "Dniu niepodległości".

    OdpowiedzUsuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."