Dziki Zachód od zawsze fascynował chłopców i ja nie jestem tu żadnym wyjątkiem. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam sklepowy zestaw: indiański pióropusz i pas szeryfa z dwoma coltami plus pseudoskórzana kamizelka z gwiazdą. Skąd, u licha, Mama wytrzasnęła w tamtych latach takie egzotyczne utensylia, nie wiem. Faktem jest, że z pewnością byłem dzięki nim zarówno Wyattem Earpem, jak i Siedzącym Bykiem, tylko że wtedy o tym nie wiedziałem. Potem przyszła młodość i sterty książek: Wernic, Szklarscy, May, Curwood, Sat-Okh i szereg innych, które długo by tu wymieniać. Potem zaś dorosłość, do której bohaterowie Wild West coraz rzadziej zaglądali, już to w "Małym wielkim człowieku" Bergera, już to w serialu "Deadwood", na którego pierwszy sezon starczyło mi czasu i do którego po lekturze "Rodeo" mam zamiar wrócić.
No właśnie, "Rodeo". Dzięki uprzejmości Agnes, która mi książkę przysłała oraz panów: Kena Keseya i Kena Babbsa, którzy ją stworzyli, mogłem zanurzyć się w wir wydarzeń, które miały miejsce w 1911 roku, w miejscowości Pendleton w stanie Oregon, gdzie odbyły się pierwsze mistrzostwa świata w rodeo właśnie. Autorzy poświęcili sporo czasu by zgromadzić informacje na temat tego wydarzenia i to czuć. Zdjęcia, rozmowy przeprowadzone z żyjącymi uczestnikami oraz wiele innych materiałów wygrzebanych z archiwalnych zakamarków sprawiły, że na stronach "Rodeo" ożyli jego bohaterowie: Indianin, Jackson Sundown z plemienia Nez Perce, czarnoskóry mistrz siodła - George Fletcher oraz rozpoczynający wówczas swą kowbojską karierę i będący narratorem, siedemnastoletni Jonathan Spain z Tennessee.
To książka o męskiej przyjaźni i współzawodnictwie, które temu swoistemu braterstwu, o dziwo, nie wchodziło w paradę. To również portret dwóch wspaniałych kowbojów, których talent i klasa robiły tak duże wrażenie, że zapominano o ich pochodzeniu i kolorze skóry, (choć oczywiście zawsze znaleźli się tacy, którzy przydomki Czarnuch i Indianiec traktowali bardzo dosłownie, jak choćby sława Zachodu, a w książce "Jego Dupowatość", Bufallo Bill Cody). I w końcu książka o wielkiej przygodzie jaką przeżył młody chłopak pod skrzydłami swoich "opiekunów", w skład której weszły: imprezy alkoholowe, wizyta w podziemnym, chińskim miasteczku, picie indiańskiej herbatki z bieluniem i wiele, wiele innych.
Wciągająca to lektura, tym bardziej, gdy człowiek uświadomi sobie, że to co prawda fabularyzowana historia, ale z silną faktograficzną podbudową. Mnie przeniosła na arenę w Pendleton i kiedy po paru dniach ją opuszczałem, wciąż kręciło mi się w głowie. Warto!
Ja co prawda w kowbojów i Indian nigdy się nie bawiłam, ale po Twojej recenzji również zapragnęłam tam wrócić:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Absolutnie warto, ta książka jest świetna.
OdpowiedzUsuń