piątek, 16 kwietnia 2010

"Orzechy kokosowe" reż. Robert Florey


Sądząc po tym co leci na ekranach telewizorów w oglądanych przeze mnie amerykańskich filmach i serialach, mieszkańcy Stanów Zjednoczonych mają dziwną słabość do starego kina. "Casablanca", "Ich noce", czy inne, nieznane mi bliżej, dzieła czarno - białej kinematografii, przewijają się przez nie bardzo często. A już jak facet umawia się na "oglądaną" randkę, to na bank wypożyczy jakiś staroć albo włączy TCM, by powzruszać się przy "Deszczowej piosence". "O co chodzi?", pomyślałem i postanowiłem sprawdzić. A ponieważ lubię się pośmiać, zacząłem od "Orzechów kokosowych" braci Marx.
"Orzechy ..." to filmowa wersja broadwayowskiej sztuki, bo właśnie w Nowym Jorku, wodewilowa historia pewnego hotelu na Florydzie, miała swoją premierę. W filmie występuje czwórka braci: Chico, Harpo, Groucho i Zeppo i to oni, a nie aktorzy grający teoretycznie główne role, napędzają ten film. Groucho gra pana Hammera, właściciela nie przynoszącego kokosów hotelu "The Cocoanuts" i to jego teksty bawiły mnie w tym obrazie najbardziej, ze szczególnym uwzględnieniem rozmowy z Chico, w której wykonują jeden ze swoich popisowych numerów, czyli "Why a duck?". Sam Chico wraz z Harpo grają drobnych cwaniaczków, którzy myślą jedynie o tym, żeby się nie narobić, a zarobić, nawet jeśli oznacza to kradzież kieszonkową, w której Harpo jest mistrzem. Umknął mi natomiast Zeppo, który pojawia się epizodycznie i trudno go dostrzec. Oczywiście oprócz braci występują też inni aktorzy, ale powiedzmy sobie szczerze, ich gra ma dać oś akcji i stanowić tło dla poczynań czterech (a właściwie trzech, bo Zeppo ...) wariatów.
Miło spędziłem czas, ale muszę wspomnieć pewien minus. Wodewil rządzi się niestety swoimi prawami. Całe szczęście nowoczesna technika oferuje funkcję przewijania, z której bez żenady korzystałem przy nudzących mnie wstawkach wokalno - tanecznych. Pomijając jednak ten fakt oraz barierę językową, która osłabia efekt gry słów, będącej istotnym źródłem dowcipu w filmie, "Orzechy ...", to świetny wstęp do przygody z braćmi Marx. To z niego dowiemy się, że Groucho nie zamyka się gęba, Chico kiepsko i z włoskim akcentem mówi po angielsku, Harpo (jak sama ksywka wskazuje) nieźle gra na harfie, a Zeppo ..., no cóż.
Podsumowując. Warto! Dla klasycznego numeru z trzema drzwiami, powielanego teraz choćby w kreskówkach oraz innych slapstickowych żartów, dla milczącego Harpo wieszającego swoją nogę na rękach przygodnych osób i jego prestigitatorskich, złodziejskich sztuczek, dla ... A najbardziej chyba po to, żeby zobaczyć, że nie stacjami graficznymi kino stoi. Polecam!

2 komentarze:

  1. Bazylku, wspomniane "Ich noce" też bardzo polecam, jeśli już nabrałeś ochoty na zapoznawanie się ze starociami:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Krasnal Ty mnie tu na filmy nie namawiaj! Lepiej powiedz kiedy robimy spotkanie w Kielcach? :D

    OdpowiedzUsuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."