Jeśli chodzi o kupowanie różnych rzeczy, to jestem typem "czajnika". Tzn. czaję się niemożebnie, czytam opinie, przeglądam fora, nabijam sobie głowę wypowiedziami internetowych ekspertów od wszystkiego. A potem ...? Po długaśnym namyśle, kupuję straszliwą kichę. Opcję najgorszą z możliwych do wyboru. Dlatego też, od pewnego czasu, przeciwdziałam tym chorym nawykom i kupuję pod wpływem chwili. Podoba się, albo robi dobre wrażenie - proszę bardzo! Tak też zrobiłem z "Miasteczkiem Mamoko", które do mojego koszyka wpadło przy okazji kupowania urodzinowych prezentów dla Kitka. I, ludzie, to się sprawdza! Książka jest rewelacyjna! Ale powolutku...
"Miasteczko ...", to dość duża formatem i złożona z kartonowych stronic, obrazkowa historia przedstawiająca dzień z życia tytułowej miejscowości, położonej jak informuje okładka, w krainie Akuku. No właśnie, okładka to jedyne w zasadzie miejsce, gdzie znajdziemy informację pisaną, a dokładniej słów parę o miejscu akcji i imiona oraz nazwiska głównych bohaterów. Cała reszta to przebogate w szczegóły ilustracje, z których każda kolejna przedstawia rozwój akcji. Przykład: przez całą książeczkę widzimy piętę uciekającego gościa, którego na ostatniej stronie... Ale, ale, zobaczcie sobie sami, a właściwie nie sami, tylko z Waszymi pociechami, bo jestem pewien, że, podobnie jak moje chłopaki, nie dadzą Wam one prędko spokoju i będziecie musieli śledzić losy Filipa Żyrafa czy też Otylii Sadełko, bądź szukać zgubionych przez żółwia jabłek i dziesiątek innych, porozrzucanych tu i ówdzie, przedmiotów.
Pomysł nie jest nowy, bo już jakiś czas temu pisałem o książeczce "Gdzie jest tort?" The Tjong-Khinga, a "Miasteczko ..." wykorzystuje dokładnie ten sam patent. Cóż z tego, skoro ze sprawdzonego konceptu powstaje rzecz dobra, ba, nawet bardzo dobra, o czym świadczy fakt, że Bartek (4 lata) nie wypuszczał wczoraj książeczki z ręki, a dziś zaniósł ją do przedszkola, by pobawić się przy niej z kolegami. Dodać należy, że pozycja ta godzi waśnie między starszym i młodszym rodzeństwem, bo z obrazków skorzystał też Szymek (niespełna dwulatek), który tropił zapamiętale Zygmunta Kosmicznego i kiedy go tylko znalazł, darł się: "O, ufok!!!". Wreszcie mogłem powiedzieć: "Kupiłem coś dla was obydwu.", a, uwierzcie mi, to naprawdę coś.
Powie ktoś, że kilkanaście nawet najkolorowszych stron, szybko się znudzi. Być może. Niemniej jednak jest to pozycja, do której w każdej chwili można wrócić i która świetnie ćwiczy skupienie i spostrzegawczość, bo w końcu nazwa miasteczka do czegoś zobowiązuje. A i ja, stary koń, miałem niezłą frajdę w odnajdywaniu i sprawdzaniu czy "mam oko", za co autorom, małżeństwu (gratulacje!) Mizielińskich z Hipopotam studio oraz wydawnictwu "Dwie Siostry" serdecznie dziękuję.
Pamiętam jak w dzieciństwie uwielbiałam takie książki, mogłam je przeglądać godzinami wciąż odkrywając coś nowego.
OdpowiedzUsuń:)
Ja oglądając tę książkę w księgarni, doszłam do wniosku, że to pozycja również na ćwiczenie wyobraźni - dzieci i rodziców. Bo można opowiadać o tym, co się wydarzyło każdemu z bohaterów, tworzyć historyjki, dla których wyjściem będa kolorowe, bardzo fajne i oryginalne obrazki.
OdpowiedzUsuńNie mam dzieci póki co, ale obejrzałam sobie książeczkę z wielką przyjemnością.
Więcej takich!!!
Pozdrawiam.
Ślicznie brzmi ten tytuł :)
OdpowiedzUsuńAll U nas kolejny dzień z "Miasteczkiem ...". Ponieważ ja musiałem wyjść do pracy, Kitek został przymuszony (godz. 7.15)do śledzenia losów Stanisława Szczęściarza, który za znalezione 2 złote kupił sobie balon. Taki wielki. Z koszem. I tak, jest to możliwe, tym bardziej jak się jest szczęściarzem :) Ciekaw jestem kiedy Młodemu minie fascynacja książeczką?
OdpowiedzUsuńHmmm.....o ile dobrze kojarzę to ich jest też SWIETNY D.O.M.E.K (http://www.bookmaster.pl/d,o,m,e,k/aleksandra,machowiak,daniel,mizielinski/ksiazka/218655.xhtml). Mój 3,5 latek uwielbia ja. Można czytać, oglądać, szukać projektów w internecie (oglądać) i inspirować się do budowania własnych budowli.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Kasia
Oglądałam, ale brak słowa pisanego mnie zdziwił (niby wiedziałam o tym, ale zawsze), no i odłożyłam :)
OdpowiedzUsuńA potem jeszcze oglądałam baranka Shauna, na podobnej zasadzie: mnóstwo baranków, ale tylko jeden ma czuprynkę. Nie znalazłam czuprynki :P
Fantastyczne :) Uwielbiam tego rodzaju książki dla dzieci, ale niestety u nas ostatnio nawet książki kręcą się wokół tematu jedzenia, ze względu na moje dwa niejadki :P Na szczęście na rynku ich coraz więcej bo wydawnictwa się zorientowały, że jedzenie to jednak problem u dzieci. Już nawet wierszy się uczymy: Bardzo dobra jest pietruszka, zaproś ją do swojego brzuszka (to akurat z innej, podobnej książki jedzeniowej, Pampi na talerzu.
OdpowiedzUsuńJakoś nigdy nie goniłem dzieci do jedzenia, ani nie kupowałem książek, nazwijmy je roboczo, dla niejadków. Pietruszki nie cierpię, więc do swojego brzuszka jej nie zapraszam :P Z rzeczy o jedzeniu mamy "Co jedzą ludzie" Pauliny Wierzby, w której można przeczytać np. o jedzeniu (bodajże!) psich wymiotów. Nie muszę dodawać, że moi panowie byli zachwyceni :D
Usuń