Siedzę
sobie jak ta, żeby co wrażliwszych uszu nie urazić, kostka wołowa i
zastanawiam się, co by tu o trzeciej części przygód Flawii napisać.
Peany, rzecz jasna. Ale jak to cholibka zrobić, żeby się nie powtarzać?
Może przetrącić je odrobiną narzekań? Wtedy słodycz uwielbienia zostanie
deko zniwelowana dziegciem marudzenia i da się tekst strawić. No,
spróbujemy.
Zacznijmy
od narzekania, bo to łatwiejsze niż pochwały. Tytuł. Jak oryginalny “A
Red Herring Without Mustard” zmienił się w “Ucho od śledzia …” nawet nie
próbuję dociekać. Wpływ to “Vabanku” czy lektur Hanny Ożogowskiej,
mniejsza. Myślałem, że od czasu “Wirującego seksu” nie robi się już
takich rzeczy. Ok, wyrzekałem? Wyrzekałem. No, to teraz, po krótkim
zarysie pt. “oczymżeto”, polecimy lukrem.
Z
racji odbywającego się w Bishop’s Lacey odpustu przybywa nań,
nieodzowna w takich razach, Cyganka. Do jej namiotu trafia, jakżeby
inaczej, Flawia de Luce i po wysłuchaniu dość dziwnej wróżby, biorąc
sobie najwyraźniej do serca słowa Hitchcocka, puszcza ezoteryczną
pałatkę z dymem. Kiedy w akcie skruchy zaprasza wieszczkę na nocleg, na
teren rodowej posiadłości nie wie jeszcze, że cała historia skończy się
mocno krwawo. Dość powiedzieć, że będzie miało miejsce jedno ciężkie
uszkodzenie ciała, jeden spektakularny zgon, a jedno ciało, po latach,
wychynie na powierzchnię. W ogóle "trójka" jest, w porównaniu do poprzedniczek, o wiele bardziej mroczna, nostalgiczna i, co by nie pisać, smutna. De Luców gryzą problemy finansowe, a główna bohaterka coraz bardziej tęskni za matką.
Uwielbiam
cykl o Flawii i nie jest mi w stanie w tym uwielbieniu przeszkodzić nawet fakt pewnego uproszczenia zagadek kryminalnych. Jako że na Targach
stałem po podpis w tłumie rozentuzjazmowanych nastolatek, pozwoliło mi
to zrozumieć, że targetem cyklu nie jest wytresowany na skandynawskich
kryminałach i amerykańskich thrillerach, dziad, a rówieśnice i
rówieśniczki głównej bohaterki. Przyjąłem do wiadomości. Nie wzrusza
mnie to i będę czytał dalej. No, bo …
Bo
panna de Luce rozbraja mnie swym poczuciem humoru. I choć autor w “Uchu
…” pożałował był troszkę tekstów, przy których wybucha się śmiechem, to
i tak jest nieźle. Ot, na przykład myśl o siostrze, która na skutek
znajomości z amerykańskim żołnierzem popisuje się wiedzą o pewnym cudzie
przyrody: “Wszyscy odnosili całkiem przekonujące wrażenie, że paplająca
bez ustanku o Missisipi Fela przyczyniła się w niebagatelnym stopniu do
wypłynięcia tej wielkiej rzeki spod powierzchni ziemi oraz że
ukształtowała jej bieg, a dobry Bóg dłubał w tym czasie w zębach w przedpokoju niczym pomocnik hydraulika”.
Bo
Flawia imponuje mi swym wychowaniem, które pozwala jej powiedzieć:
“Niewiele brakowało, żebym się sprofanowała”, w sytuacji, w której taki
obrzyn jak ja, po prostu mało by się nie zesrał w gacie.
Bo Buckshaw odkrywa coraz to nowe tajemnice … Bo okoliczna ludność kryje ich wiele … Bo ... Bo tak! I już!
Nie wiedzieć czemu, ale nie znam tego cyklu. W najbliższym czasie lektura obowiązkowa. :)
OdpowiedzUsuńKTOSIA Tylko że ja w uwielbieniu dla Flawii dość bezkrytyczny jestem. Sama widzisz, że w akcie desperacji chwyciłem się złego tytułu. Żeby potem nie było na mnie.
OdpowiedzUsuńA moja małżonka wciąż tkwi w pierwszym tomie i blokuje dzieło:P Chyba popełnię jakiś wypiek w najbliższym czasie:D
OdpowiedzUsuńA miałam nie czytać recenzji, żeby potem się broń Boże aby nie wzorować, bo właśnie piszę (właściwie dopiero sobie cytaty wynotowałam), ale się nie oparłam i przeczytałam, bo też wielbię Flawię i coraz bardziej mi smutno, że jej smutno i w głowę zachodzę, co też te siostry do niej mają i węszę w tym jakąś tajemniczą tajemnicę, która być może będzie rozwiązana w którymś z następnych tomów, a w ogóle śmietana rzeczywiście, hm, skąd, a czytałeś to o paciorkowcach, w takim razie w oryginale też by było o nich?
OdpowiedzUsuńZWL Niech zgadnę - ciasteczko? A może wystarczy poprosić? :P
OdpowiedzUsuńAgnes Ja węszę podstęp, bo oprócz tytułu średnio mi się widzi, żeby Bradley cytował naszego Kochanowskiego. I w paru miejscach (np. przy opisie skautowskich sposobów rozpalania ognia) coś mi zgrzytało. Nie mając jednak oryginału, trudno o konkrety. O literówkach nie wspominam, bo to już chyba standard :)
Bazyl: ciasteczko:) Ale może spróbuję najpierw z proszeniem:P
OdpowiedzUsuńJa będę jednak bronić tego tytułu, bo niewielu osobom on się podoba. Bo "czerwony śledź " oznacza li i jedynie pewną zmyłkę logiczną czyli ucho do śledzia właśnie :D
OdpowiedzUsuńNie znam jeszcze tej serii, ale po tylu pochlebnych recenzjach mam ochotę przekonać się na własne oczy czy i mnie książka zauroczy. A propos tłumaczenia to ja nigdy nie zrozumiem dlaczego polskie odpowiedniki mają się do oryginału jak piernik do wiatraka... Np. "Milczący zamek" Kate Morton też nijak ma się do "Distant hours". Przykłady możnaby długo mnożyć. Kwestia "Wirującego seksu" jest tu niezwykle jaskrawym przypadkiem.
OdpowiedzUsuńJa też peany pisałam po przeczytaniu oryginału :) Co do tytułu, to ja tutaj tłumaczenia autorowi nie zazdroszczę, bo Bradley robi aluzję do szesnastowiecznej nie bardzo czytywanej już sztuki dramatopisarzy współczesnych Szekspirowi ;) Zupełnie nieczytelne byłoby to w Polsce, bo i w krajach anglojęzycznych ta sztuka czytywana jest raczej przez historyków literatury niż szerszą publiczność. Pozwolę sobie podlinkować, bo więcej o tym pisałam: http://ksiazkimojejsiostry.blox.pl/2011/04/O-Flawii-de-Luce-po-raz-trzeci.html
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że tłumacz chciał po prostu znaleźć jakiegoś polskiego śledzia w literaturze :) Sądząc po tytule czwarego temu, ten dopiero będzie wymiatał...
ZWL 1 Kor 13, 4-7 albo nawet i całość :P
OdpowiedzUsuńSeso Ale mnie tytuł się podoba. To jest wtręt na zasadzie "nie masz się pan czego czepić, czep się pan tramwaju". Czy tam tytułu :)
Aneta Lepiej tak niż gdyby kilka książek nosiło tytuł "Nieprzetłumaczalna gra słów". :D
grendella Chałwa (błąd celowy) tłumaczowi, choć ja oprócz tytułu parę zdań bym sobie porównał z oryginałem.
Bazylu, toteż zwróć uwagę, że wszystko znoszę i przetrzymuję, pokładając nadzieję, że się doczekam książki bez konieczności wypiekania ciasteczek:)
OdpowiedzUsuńZWL Świętyś człek :P
OdpowiedzUsuńMęczennik wręcz:)
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy dobrze to czy źle, ale czytając kolejne Twoje notki uformowała mi się myśl może nieco ignorancka, coś w stylu: "Recenzuj sobie choćby program telewizyjny, mi i tak się będzie podobać" :) A wielbionej tu Flawii - kimkolwiek by nie była - nie znam niestety, ale teraz to już tylko kwestia czasu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!:)
Hehehe, Bazyl, podejmij rękawicę i zrecenzuj program tv :D
OdpowiedzUsuńJako kolejne wyzwanie mógłbyś, Bazylu, zrecenzować rozkład jazdy PKP :)
OdpowiedzUsuńA ja lubię czytać Twoje recenzji dotyczące Flawii, taki entuzjazm zaraz mnie przyciąga, a dodatkowo seria jest tak ładnie wydana... Póki co odkładam na przyszłość, ale kusi mocno :)
OdpowiedzUsuńA ja się pewnie podpiszę pod peanami siostry;) Jeszcze nie przeczytałam, bo na nowo wzięłam się za Martina. Ale następna będzie Flawia, za którą jeszcze raz dziękuję:)
OdpowiedzUsuńNo i czekam na recenzję programu tv, rozkładu jazdy PKP albo jakiejś ulotki z chińskiej knajpy;)
sprawię sobie na Gwiazdkę, a co
OdpowiedzUsuńFlawii nie znam i jakoś mnie nie ciągnie,jam nie ten target (i nie wiekowy mam na myśli, tekst Twój pyszny jak ciasteczka, co to je tu ktoś chce upiec. A co do tytułów... "Angel falls" = "Cudowna moc miłości" (i to nie jest harlekin, a obyczaj romantyczny)
OdpowiedzUsuńJa się dopisuję do osób, którym tłumaczenie tytułu się zdecydowanie podoba, właśnie o tym napisałam:
OdpowiedzUsuńhttp://miastoksiazek.blox.pl/2011/11/Zaglebie-zbrodni.html Zazdroszczę za to autografu, dla Alana Bradleya chciałam jechać do Krakowa, ale pewnie prędzej go w Londynie spotkam, przynajmniej taką mam nadzieję... Twoja recenzja znakomita!
Krewetka Witam! Z pisaniem o programie TV będzie kiepsko. Nie korzystam bowiem. Ale komplimenty trafiły w czuły punkt.
OdpowiedzUsuńAgnes Tak, tak. Zacznę od programu, spodoba się, a potem się zacznie.
grendella O! Już się zaczęło :D
mandzuria W tym przypadku przysłowia "Co masz zrobić jutro, zrób pojutrze" można nie stosować :)
milvanna No nie mówiłem. Zaczęło się. :) A propos, w życiu u Chińczyka nie byłem.
zefiryna A ja Lema i Mrożka - a co! :)
Agnesto Może choć jeden tomik? Pożyczony. Po pierwszym już wiadomo czy jest się na tak czy na nie. Ale - Twoja wola :)
padma Ooo, ależ byś mi się przydała jako translatorka. Moglibyśmy odczekać do końca spotkania i pogadać z panem Alanem, a ja nie musiałbym się głupio uśmiechać w miejscach, w których umykał mi sens wypowiedzi Autora :)
Może następnym razem się uda, muszę kiedyś w końcu do Krakowa na targi zawitać:) Za to wybiorę się może na warszawskie targi i mam nadzieję, że jakiś smakowity pisarz lub pisarka się trafi;) A już w ogóle mam nadzieję, że blogerzy dopiszą i wreszcie kogoś poznam;)
OdpowiedzUsuńpadma Z tym ostatnim to radzę się umawiać, bo w takim tłumie jak był w Krakowie, to o przypadkowe spotkanie raczej trudno. Tym bardziej, że impreza rozłożona na 4 dni :)
OdpowiedzUsuńNo widzisz, Bazylu, pójdziesz, zjesz, opiszesz:D
OdpowiedzUsuńA ja pierwszy raz słyszę o tej książce, a co za tym idzie, chyba udam się do laryngologa :) Błyskotliwy dowcip to to, co obecnie jest towarem deficytowym w literaturze :)
OdpowiedzUsuń