Ostatnio
nasz domowy budżet, mimo że pozostaje na mniej więcej tym samym
poziomie, ma coraz słabszą siłę nabywczą. A w nas od czasu do czasu
odzywa się bunt pt. “Chcę móc sobie na to pozwolić!”, którego efektem
jest jakieś zakupowe szaleństwo. Nie, nie. Nie chodzi o nabycie
gustownych białych kozaczków, szpilek Blahnika, butków z krokodylkiem
czy najnowszej Nokii. Mowa o wydaniu 180 PLN na dwa kawałki papieru,
czyli bilety. Zakup skwitowany przez współpracownice krótkim: “Aleś ty
głupi! Nie masz na co pieniędzy wydawać?”. Cóż, pewnie że mam, ale też
od czasu do czasu chcę się poczuć jak człowiek, który oprócz jedzenia,
ubrania i innych must have i must pay, ma prawo do rozrywki i, co
więcej, stać go na nią. Ech, marudny Bazylu, przejdź wreszcie do
konkretów.
Kiedy
znajoma rzuciła podczas rozmowy info o występie Gaelforce Dance w
kieleckim KCK, nie pozostało nam nic innego, jak tylko znaleźć rzeczy, z
których trzeba zrezygnować, by obejrzeć show. Znaleźliśmy. I tak 12.11
zasiedliśmy na swoich miejscach i oddaliśmy się kontemplacji
audiowizualnego widowiska opartego na irlandzkim folklorze (choć zarzuca
się twórcom, że wypaczają jego oblicze, na rzecz większej
widowiskowości właśnie, ale nie mnie to oceniać). Początek był taki
sobie, a ja wypatrzyłem kilka skuch jakie tancerzom przydarzyły się
podczas przejść czy figur. Słowem, poczułem się jak na niezbyt dobrze
przygotowanej akademii z okazji dnia Św. Patryka. Humoru nie poprawiał
mi fakt, że popisy tancerzy co i rusz przerywała mi grupa muzyczna i
popisy solisty. I choć sami w sobie świetni, to ja przecież skuszony
zostałem tym Dance w tytule, a nie play czy sing.
A
potem zbiorowo zatupali!!! A ja zamarłem i zdałem sobie sprawę skąd te
częste przerywniki. Po prostu takiej ilości energii nie da się wyzwolić
bez konsekwencji. Kiedy tylko to sobie uświadomiłem oddałem się
oczekiwaniu na kolejne wejścia i popisy stepu irlandzkiego (bardzo
widowiskowy) i slip jiga (komentarz kumpla: “Patrz, jakby zawisały w
powietrzu!”). I tak z przyjemnością pasąc oczy wytańczoną, wygraną i
wyśpiewaną historią nieszczęśliwej miłości (fabuła lipna, ale cóż począć - żony
zachwycone) dotarliśmy do końca. A koniec to był iście szalony, bo
podczas kolejnych bisów cała grupa weszła na takie obroty, że poważnie
zacząłem się martwić, gdzie za dwa tygodnie obejrzymy “Wesołą wdówkę”.
Moc
stepu w scenach zbiorowych, przyjemny odsłuch m.in. “Fields of gold”, radość
publiki, gdy irlandzki skrzypek przyciął “od ucha” nieśmiertelny przebój
pana Wodeckiego. To wszystko (i jeszcze parę rzeczy), złożyło się na
dwie godziny niezłej rozrywki. Oczywiście mógłbym zaprzeczać, że nie
porwało, ale mimowolne chodzenie nóżki, gdy zespół taneczny wespół z
muzykami za cel stawiali sobie rozniesienie KCKu w pył, zdradziłoby mnie
bez dwóch zdań.
Kiedy po bisach opadł kurz, publiczność wstała i
zaklaskała. I ja tam stałem i klaskałem. I ze zdziwieniem odkryłem, że
nabrałem ochoty na polski folklor w wykonaniu, powiedzmy, “Mazowsza”
albo “Śląska”.
Bazyl naprawdę mnie zadziwiasz- facet, który lubi chadzać na musicale, występy taneczno-muzyczne a także na operetkę :) Ja lubię, uwielbiam, no ale ja nie jestem facetem. Czytając opis poczułam się, jakbym była tam razem z wami i mnie się udzieliła radość z wieczoru. Dla mnie takie przeżycia są warte każde pieniądze, tylko cicho, aby n ie usłyszeli organizatorzy. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTeraz musisz sobie kupić takie wielkie lustro na całą ścianę, drążek i trenować samodzielnie:) A występ Mazowsza to jest rzecz wielka i polecam:)
OdpowiedzUsuńHaha...przechodziłam to samo. Skończyło się poznaniem dogłębnie skandynawskiego folkloru i miłością do Kapeli ze Wsi Warszawa. Ta energia, prawda?
OdpowiedzUsuńguciamal "Lubi chadzać", szczególnie w odniesieniu do operetki, na której będę po raz pierwszy (w ogóle, nie tylko na "Wdówce .."), to zbyt dużo powiedziane. Ot, trafi się czasem człowiekowi okazja (socjal z pracy), bądź fantazja poniesie (jak z rzeczonym Gaelforce) i skosztuje czegoś odchamiającego. A że najczęściej z przyjemnością, cóż taka już widać moja natura, że dziwne rzeczy mi się podobają :D
OdpowiedzUsuńZWL Jeśli spodziewasz się na Śmieciuszku mojego zdjęcia w tutu i balerinkach, to próżne Twe nadzieje :P A na Mazowsze mogłem jechać, ale coś tam, jak zwykle ... :(
CwP Mnie tam różne egzotyczne etno nie straszne. Ba, nawet ich mixy, choćby w takim Dead Can Dance. A power jest! Tak sobie myślałem, że fajnie, że nie mieszkam pod ich salą ćwiczeń :)
Bazylu, to może chociaż w łowickiej spódnicy i chuście w kwiaty?:)
OdpowiedzUsuńZWL Ostatni raz w chuście chodziłem, gdy nosiłem Szymka. W pasy. Bez spódnicy. :P
OdpowiedzUsuńTy wiesz, jak podsycić zainteresowanie czytelników. Bazyl w chuście i bez spódnicy to musiał być widok:)) A swoją drogą, facet z maluchem w chuście wzbudza bardzo pozytywne uczucia w ludności, szczególnie żeńskiej:D
OdpowiedzUsuńZWL Troszkę mniejszą siłę rażenia mają szczeniaczki :D Ja nie chcąc uniknąć pokus ograniczałem się raczej do mieszkania :)
OdpowiedzUsuńZazdroszczę. Też bym chciała zobaczyć takie show.
OdpowiedzUsuńJa tam się bezczelnie lansowałem publicznie z niemowlakiem w chuście:)
OdpowiedzUsuńNo to z operetką może nie trafiłam, skoro to twój "pierwszy raz" (nawiasem mówiąc ja niedługo wybieram się pierwszy raz na balet), ale na musicalu to już co najmniej dwa razy (jako maniaczka tychże czytałam twoje wpisy)byłeś :). Ileż ja się musiałam naprosić pewnego pana na wspólne wyjście na musical, a potem ileż tego proszenia żałowałam ... Tak więc podtrzymuję podziw.
OdpowiedzUsuńA w chustce i bez spódnicy przypomina mi Maleski, Patkiewicz i ten trzeci.... jeden chodził w spodniach, ale bez koszuli, drugi w koszuli bez spodni...
Ech, też na tym byłam, parę lat temu, namówiłam męża i bach, do Gliwic. Cudeńko. Na początku spodziewałam się co prawda czegoś jak "Lord of the Dance", a to jednak nie całkiem ta liga, ale dałam się porwać i chłonęłam jak gąbunia - klimat, muzykę i iskry spod obcasów.
OdpowiedzUsuńP.S. Na "TzG" w spodku też poszliśmy i też byłam bardzo zadowolona :)
W zeszłym roku byłem na ich występie w Zabrzu. Tak mnie to wzruszyło, że z trudem powstrzymywałem łzy, ja - mężczyzna. Wspominam to dzisiaj. Ten występ.
OdpowiedzUsuńKasia Ja żałuję, że grupy zza oceanu nie przyjeżdżają do kraju nad Wisłą :(
OdpowiedzUsuńZWL Wiem, wiem. Jest wtedy branie. :)
guciamal Eee, ja musicale lubię, a o operetce jak wena przyjdzie coś wkrótce skrobnę :D
Agnes Samo wyjście, mamusiu, to już jest coś :) I choć rzeczywiście są grupy lepsze, to jednak niczego nie żałuję :)
oto.alek Ona wychodzi za jednego, a kocha innego. Pierwszy się dowiaduje, bach, nieszczęście. Drugi rozpacza. Sztampa. Albo ja cyniczeję :) Ale walory wzrokowe - mega!
Jakie tam branie, jak małżonka obok pcha wózek?:P
OdpowiedzUsuńZWL No tak. I historia jak z przedstawienia Gaelforce gotowa. Ok, zostajemy przy opcji, że zachustowany facet przyciąga, ale z siły tego przyciągania nie korzysta :D
OdpowiedzUsuńTak, wystarczy mu, że może się pławić we wzbudzanych pozytywnych uczuciach i brać je do siebie, bo przecież te wszystkie kobiety nie uśmiechają się do tego śpiącego malucha na męskiej piersi:P
OdpowiedzUsuń