Kurczę, ostatni raz kiedy mnie tak na staropolszczyznę wzięło, to chyba przy powtórce Sienkiewicza, ładnych parę lat temu. A tu pan Hen tak pięknie nią włada, że jeszcze we mnie ten język siedzi i na usta czy, jak tu, palce, niewprawnie bo niewprawnie, się ciśnie. Nietypowo zatem zacząć wypadnie, bo od chwalby nad językowym materiałem z jakiego autor utkał tę kryminalną, a tak naprawdę obyczajową, opowieść mocno osadzoną w XVII-wiecznej, szlacheckiej Polsce. A wszystko zaczęło się, kiedy pewien młody szlachcic, powróciwszy z wojennej poniewierki w rodzinne strony, zastał był swojego rodziciela martwym.
Tomasz Błudnicki nie z papieru został stworzony i to się po prostu czuje. Wojak, co to wbrew sobie, a z woli ojca, za sprawę Maryny Mniszchówny walczył i w walce tej aż pod Moskwę pociągnął, a tam z kolei PTSD się nabawił. Prawy, choć w sądach prędki. Jak trzeba, rębajło zawołany, choć przemoc mu jest obmierzłą. Może trochę za bardzo w czepku urodzony, bo ze zbyt wielu opresji psim swędem się ratujący. Żeby jednak nie było, że taki kryształ, to i pod paznokciem trochę brudu się znajdzie, jak to u herbowego. Reszta też pełnokrwista: wyemancypowana jak na swój czas panna chorążanka; wyzbyty sumienia herszt szlacheckiej bandy o skłonnościach pedofilskich; pełen zblazowania i melancholii kawaler, infamis, światowiec i poeta czy w końcu pewna królowa mitomanii (a może nie), to tylko parę przykładów z barwnego kalejdoskopu postaci, które przewijają się na kartach powieści.
Sami bohaterowie to jednak za mało, jeśli historia kuleje. Na szczęście narracji również trudno cokolwiek zarzucić. Udało się autorowi porwać mnie na dzisiejsze pogranicze Polski i Ukrainy, gdzieś pod Sanok, gdzie leżał majątek naszego bohatera i uwieść opowieścią o burzliwych wydarzeniach jakie miały tam miejsce. Bo przecież początek XVII wieku, to w Polsce, a szczególnie na jej wschodniej granicy, czas niespokojny. Wojny, rokosze, szlacheckie bezhołowie, bandyterka, że już o napięciach społecznych ("Póki im, chłopom naszym, samym na rozum nie przyjdzie, że są ludzie jako i my, możem w zamkach naszych mieszkać, do roboty pędzić, kijami ćwiczyć. Ale niech przejrzą, Chryste Panie, co to będzie! Żyjemy na beczce z prochem (...)"), narodowościowych czy religijnych nie wspomnę. A tu jeszcze na tle tej szerokiej panoramy i historii przez duże H, kreśli autor mniejsze historyjki. O starym kniaziu, co zmęczony małżeństwem z młódką, szuka radości w prostym życiu i porzuciwszy zamki i piernaty, snuje się po drogach jako zwykły dziad proszalny. O zborze ariańskim, który jest obiektem napaści ze strony kompanii łotrów z herbowymi pierścieniami na palcach i o podziale w łonie zgromadzenia, które z tego powodu wynikło. O zakazanej miłości chłopki i wysoko urodzonego, która to miłość nie była ówczas niczym niezwykłym, ale ponieważ szlacheckich miłośników było kilku, przeradza się w tragedię. O dziewczynie, którą na małżeńskim rynku kupczono jak klaczą, a wybranek której cofnąć się musiał przed "starszeństwem" konkurenta do ręki. Czy wreszcie historię dochodzenia przez Tomasza prawdy, jak to też z tym jego ojcem i honorem jego było.
Hen świetnie gra na emocjach, opisując niesprawiedliwości stanowego społeczeństwa. Zwraca uwagę czytelnika na małe i wielkie tragedie ludzkie związane z życiem w tak, a nie inaczej zorganizowanej społeczności. Pokazuje, że Rzeczpospolita szlachecka to nie tylko pobielane wapnem dworki, stojące we wsi spokojnej, wsi wesołej. Życie w tamtych czasach nie różniło się bowiem wiele od wpółczesnego: "(...) wielki świat to boisko, gdzie się nieustannie cepem młóci, niekończący
się turniej rycerski, na którym wciąż jeden drugiego z siodła wysadza –
zmagania, fortele, intrygi, zabiegi, małe zwycięstwa, klęski sromotne –
do góry pniesz się powoli, w dół raz-dwa zlatujesz, nocą ci sen
odchodzi, wciąż o swoje się troskasz i uśmiechać się musisz fałszywie,
i czapkować, językiem krzywić, z sercem kryć się.".
Porywająca i niczego nie ukrywająca (w przeciwieństwie do krzepiącego serca Sienkiewicza) powieść, podczas lektury której sięgałem sobie do internetów oraz na półkę z dawno zapomnianymi podręcznikami ze studenckich czasów i odświeżałem: dymitriady, zajęcie Moskwy, rokosz Zebrzydowskiego czy historię braci polskich (tu tym bardziej, że do Rakowa mam rzut beretem, a i pan Hen poświęca im sporo uwagi), a równocześnie kibicowałem Tomaszowi, żeby mu się udało pokonać zło i sprawić, że w tych dzikich czasach zatriumfowały, choć przez krótką chwilę, honor i sprawiedliwość. Zacna lektura. Teraz ostrzę ząbki na serial.
Bez chaosu, w ładnych słowach:
Hen nie krzepi (Józef Hen, „Crimen”) u Zacofanego w Lekturze