poniedziałek, 17 marca 2025

Osiedle Sielskiej Przyszłości - Gu Byeong-Mo

Korea Południowa to dla mnie totalna egzotyka. Nic w tym dziwnego, w końcu dla człowieka, dla którego wyjazd poza powiat, to przygoda, wszystko jest egzotyką. Kraj "znam" zasadniczo na zasadzie szybkich, stereotypowych skojarzeń: elektronika, auta, kimchi i k-pop. Oj, mogłyby Dwie Siostry wydać w serii "Świat dla dociekliwych" Koreę Południową właśnie. Tymczasem, dzięki powieści 구병모, miałem okazję, zamiast ciekawostek o tym azjatyckim państwie, poznać od podszewki życie jego mieszkańców. A właściwie kilku rodzin, które reprezentują mieszkańców Korei.

I co? I okazuje się, że gdy odrzucimy pewne oczywiste różnice kulturowe, problemy Koreańczyków są tak naprawdę naszymi problemami. Życie na kredycie, problemy finansowe i praca na śmieciówkach, problemy wychowawcze, ba!, jest nawet poruszona sprawa madek i ich podejścia do internetowych transakcji. Poza tym, czy to Kraków czy Seul, cena za metr kwadratowy kąta do życia powoduje przyśpieszone bicie serca, przedwczesne siwienie i ewentualne omdlenia. Z tego też powodu nasi bohaterowie decydują się na wzięcie udziału w pewnym społecznym eksperymencie i podpisują lojalkę, która w zamian za prokreacyjną skuteczność, daje im możliwość zamieszkania na tytułowym osiedlu. W miarę tanio i rzut beretem od metropolii. Cóż, widać każde państwo ma swój sposób na problemy z demografią.

Ponieważ wyżej tylko zasugerowałem podobieństwa do życia w kraju nad Wisłą, pomyślałem że może niegłupim pomysłem byłoby to troszkę uszczegółowić. Zatem garść cytatów, po których sami sobie możecie odpowiedzieć czy powiedzenie, że "wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma" nie jest na maksa trafne.

"Poza tym sam projekt stanowił pierwsze takie przedsięwzięcie w nie do końca godnym zaufania kraju, więc zasady miały być testowane metodą prób i błędów. Istniało też prawdopodobieństwo, że koncepcja okaże się fiaskiem, jeśli rezultat nie będzie zadowalający albo zmieni się obóz rządzący.". Jeśli komuś wydawało się, że metoda "jakoś to będzie", to nasz rodzimy wynalazek, voilà!

"Nawet Eun-o, który nie był nigdzie zatrudniony, zdawał sobie sprawę, że jeśli w grę nie wchodzi klęska żywiołowa ani pogrzeb kogoś bliskiego, trudno sobie pozwolić z marszu na dzień wolny (...)". Koreańczycy też niewątpliwie mają kodeks pracy. Na papierze.

"Gdziekolwiek pójść, zawsze znalazł się ktoś, kto na przekór nie stosował się do zakazów.". Polak, Koreańczyk, dwa bratanki? Cytat ten akurat odnosi się do sceny, w której osoby opiekujące się dziećmi w bawialni, mimo wyraźnego zakazu, spożywają artykuły (napoje, posiłki), które nie pochodzą z firmowego sklepiku. Znacie?

"Można było odnieść wrażenie, że wszyscy wydawcy publikujący zbiory książek z ilustracjami zawarli jakiś pakt – stawki nie podlegały negocjacji, a gdy nadchodziła pora na zapłatę wynagrodzenia, milczeli, a przelewy wykonywali dopiero po szóstym albo i siódmym ponagleniu.". Szczególnie moim znajomym, którzy wykonują wolne zawody, ten fragment może się wydać podejrzanie znajomym.

Mógłbym wyszukać pewnie jeszcze sporo takich analogii, ale pora wspomnieć o zasadniczym temacie napędzającym powieść, czyli swojskim "co ludzie powiedzą?". Autorka wchodząc do głowy kolejnym mieszkankom Osiedla, próbuje pokazać jak bardzo w koreańskim społeczeństwie ważne jest postrzeganie przez otoczenie. Jej bohaterki naprawdę mnóstwo czasu poświęcają na myślenie nad swoim zachowaniem i jego zaplanowanie w sposób, który nikogo nie urazi, bądź nie spowoduje naruszenia ustalonych norm ("Nie była szoferką ani taksówkarką, więc dla Shin Jae-ganga siadanie z tyłu, na miejscu szefa lub klienta, mogło być krępujące, choć zajmowanie fotela tuż obok czyjejś żony wcale nie wypadało pod tym względem lepiej."). Każde odstępstwo jest bowiem przyczynkiem do ploteczek, obgadywania za plecami i wytykania palcami. Oraz udzielania niechcianych rad przez tych, którzy wiedzą lepiej. Jakie to swojskie.

Warto przeczytać "Osiedle ...", choćby po to, żeby uświadomić sobie (bo okazuje się, że to nie jest wcale takie oczywiste), że ludzie wszędzie są tacy sami. Dbający o pozory, przejmujący się opiniami na swój temat i wydający szybkie sądy na temat innych. I nie ma znaczenia, że głos w książce został oddany kobietom, bo panowie spokojnie znajdą też coś dla siebie albo nawet przejrzą się w niektórych fragmentach jak w lustrze.

W pełnej profesce i bez chodzenia na skróty (napychanie tekstu cytatami), tutaj:

終わりない夢 ~Owarinai Yume~ o Osiedlu Sielskiej Przyszłości

środa, 12 marca 2025

Miasto mgieł - Michał Śmielak

Na nazwisko Śmielak natrafiłem po raz pierwszy na FB, gdzie obserwuję fanpage Dworu na Wichrowym Wzgórzu. Właściciel tego przybytku, Jarosław Paczkowski, w jednym z zeszłorocznych, wakacyjnych wpisów, wspomniał autora, a ton tekstu wskazywał, że warto się z dorobkiem pana Michała zapoznać (pisarz zresztą zrewanżował się wspominając Dwór i jego gospodarza w książce). Następną rekomendację usłyszałem od PŻony, więc w końcu postanowiłem zawitać do polskiego miasta zbrodni vel Sandomierza, która to miejscowość, dzięki popularnemu serialowi, jawi się reszcie kraju jako miejsce, gdzie ludzie mrą jak muchy. Bo przecież nawet ojciec Mateusz, wspierany boską pomocą i siłą swych krzepkich nóg, które napędzają jego słynny rower, nie zawsze zdąży na czas, by morderstwu zapobiec. Autor do tej sterty zmarłych dorzuca zresztą parę sztuk, potęgując to wrażenie.

Sandomierz, który prawa miejskie otrzymał już w XIII w., kryje w sobie wiele tajemnic, a jako miasto z burzliwą przeszłością, ma tę właściwość, że gdzie nie wbijesz łopaty tam natykasz się na kości tych, którzy przez wieki owej burzliwości na sobie doświadczali. Ofiary tatarskich napaści, czy zarazy, która nawiedziła (i niemal wyludniła) miasto w XVII wieku (a nie była jedyną), spoczywają częstokroć pod stopami zwiedzających. Nic zatem dziwnego, że kiedy przy jednej z ulic nawałnica powoduje osunięcie gruntu (rzecz nader częsta w położonym na lessach grodzie nad Wisłą), a w osuwisku ujawniono szczątku ludzkie, nie była to jakaś niezwykła rzecz. Do czasu, gdy okazało się, że część szkieletów jakoś bardzo wiekowa nie jest.

Niewątpliwym atutem powieści są jej bohaterowie: podkomisarz Bruno Kowalski i Sandomierz. Pierwszy, bo to równy chłop, z którym i wódeczki bym się napił (bo choć pan władza po alko sięga rzadko, to jednak nieobce jest mu wspomnienie osławionego onegdaj w moich stronach Jabłuszka Sandomierskiego, a więc młodość durna była, a więc z jednegośmy pnia wyrośli) i o starych samolotach pogadał. Choć jest też zgrzyt, bo protagonista nie czyta książek! Drugi, bo choć może niezbyt okazały ("To nie pierdolony Nowy Jork, ale Sandomierz! Kurwa, przesikać można to miasto, jak się ma zdrową prostatę (...)"), to jednak posiadający niezaprzeczalny urok i bogatą historię, o których to przymiotach nie omieszka nas autor, na stronach "Miasta ...", informować.

I otóż właśnie. Ta miłość do małej ojczyzny trochę w "Mieście ..." pana Michała poniosła i, moim skromnym, odrobinę książce zaszkodziła. Ja, jak ja, wariat jestem i z chęcią czytałem fabularyzowane wstawki odwołujące się do sandomierskich mitów, legend czy historii miasta, ale ktoś kto sięga po kryminalnego akcyjniaka i nagle natyka się na kilka czy kilkanaście stron (np. historia Haliny Krępianki), które tę akcję spowalniają, może się wkurzyć. Albo te, pasujące bardziej do jakiegoś tematycznego zbioru miniatur, opowieści pominąć.

Co poza tym? Trup ściele się gęsto, mrok i mgła skrywają seryjnego, a piwnice starego domu - tajemnice przeszłości. Do tego dochodzi sprawa pochówków wampirycznych (tak, tak!), który to temat podjęty i powiązany ze śledztwem przez nieodpowiedzialne "media" sprawia, że na mieszkańców pada blady strach. Wszystko napisane sprawnie, poprawnym  językiem (czasem nawet zbyt, mnie drażnił użyty kilkakroć biurokratyzm "odnośnie do"), w którym nie brak też "grubszego" słowa i logicznie spięte klamrą na koniec. Słowem, kawałek dobrej, rozrywkowej prozy w anturażu miasteczka, które na skutek serialowego hitu zyskało zainteresowanie turystów, a które autor świetnie potrafi zareklamować (czasem dosłownie: "Siedzieli w Bistro Podwale, lokalu z jedną z najlepszych kuchni w Sandomierzu."). Jeśli, jak gdzieś przeczytałem, "Miasto ..." nie jest najlepszą powieścią pana Michała, to chętnie spróbuję tych bardziej udanych.

PS. Ponieważ do miejsca akcji nie mam daleko postanowiłem zrobić sobie wycieczkę biegową śladami zbrodni opisanych w książce. Dziwne wrażenie, gdy docierasz do kolejnych punktów, w których giną ofiary i dobrze, że był piękny, słoneczny dzień, bo w nocy, przy jakimś głośniejszym dźwięku pompa mogłaby nie podać. Ale pomysł mi się spodobał i w miarę możliwości będę się starał powtórzyć przy innych lekturach. Parę zdjęć nieartystycznym okiem:

W parku Piszczele

Salve Regina

Kozie Schodki

sobota, 8 marca 2025

Przedwiośnie - Stefan Żeromski

Jeśli widzieliście kiedyś mema z dorosłym czytającym dziecku książkę i podpisem w rodzaju: "Dziecko bierze przykład z rodzica" czy "Nie trzeba przekonywać, wystarczy pokazać", to śpieszę donieść, że to tak nie działa. Starszy po licealnym okresie buntu i naporu zaczyna powoli taplać się w oceanie literatury, Młodszy słowo pisane ma za nic. A przecież, jak mówią słowa popularnego przeboju, "tak bardzo się starałem", czytałem na głos, podsuwałem wszystkie nowości i ulubione starocie, zachęcałem do komiksów, sam przykład dając czytaniem w przestrzeni wspólnej. Wszystko jak krew w piach. 

Chcąc pokazać Młodszemu (już za rok matura), że lektury nie są tak strasznym diabłem jak to się zwykło malować, chwyciłem za Żeromskiego z postanowieniem przeglądnięcia i przypomnienia sobie losów Cezarego Baryki, ale koniec końców przeczytałem od deski do deski. Miejscami z przyjemnością, miejscami z "wyższością" wynikającą z wieku, z politowaniem kiwając głową, czasem zaś z trudem przebijając się przez niektóre fragmenty.

Zacznę może od tego co mnie w powieści krajana drażniło. Miejsce pierwsze - polityka. Wiem, wiem, mimo, że nie interesuję się polityką, to polityka interesuje się mną, ale czytanie tekstów płomiennych przemówień wygłaszanych na tajnych zebraniach czy długie dyskusje na tematy ideowe, były dla mnie chyba największą bolączką w czasie lektury. Miejsce drugie - bohater. Borze szumiący, ja rozumiem, młodość, a co za tym idzie bunt i napór, ale Czaruś miał taki dryg do bycia dupkiem (i piszę to ja, gość w młodości nie będący aniołkiem), że jak zaczął nim być po wyjeździe ojca na front, tak nie mógł przestać aż prawie do końca powieści. Mówi się o "Przedwiośniu" bildungsroman, ale jak nijak tego dojrzewania dojrzeć nie mogę. Czy to w rewolucyjnym Baku, gdzie wpędza do grobu matkę, czy już po powrocie do Polski, gdzie w zasadzie towarzysko udaje się na front, a następnie, mając głowę nabitą ideami równości i sprawiedliwości społecznej, bez żenady korzysta z uroków życia, które funduje mu kolega, szlachcic, młody Baryka popisuje się niedojrzałością. Nawet do spraw sercowych podchodzi w ten sam sposób, czego następstwem są: śmierć zakochanej w nim dziewczyny, złamane życie zauroczonego nim podlotka, który do tej śmierci doprowadził i obita twarz wdówki, która, mimo stanu narzeczeństwa, nie mogła się oprzeć magnetyzmowi bakijczyka. No dobrze, może są momenty, w których trochę zaczyna przeglądać na oczy, ale zdarza mu się to dość rzadko.

Żeby jednak nie było, że tylko narzekam, są też w tej szkolnej lekturze rzeczy, które mi się podobały. Jedną z nich jest obraz międzywojennej Polski, którą stara się kreślić Żeromski. I, wyjaśniając, to nie sam obraz mi się podoba, tylko to jak przybliżył go czytelnikowi pan Stefan. Opisy szlacheckiego życia, balów, wizyt towarzyskich, uginających się pod jadłem stołów z jednej, a chłopskiej niedoli, biedy, zacofania i głodu na przednówku z drugiej strony, udanie pokazują, że świeżo odziana w szaty niepodległości Ojczyzna nie była krainą miodem i mlekiem płynącą, a może raczej była, ale nie dla wszystkich. Oddając głos autorowi:

"(...) Nakryto stół i piorunem wniesiono koszyki z chlebem żytnim, z bułkami własnego wypieku, z suchymi ciasteczkami i rogalikami. Maciejunio własnoręcznie naznosił słoików z miodem, konfiturami, konserwami, sokami. Tu podstawił „masełko”, tam rogaliki. Pod siwym przystrzyżonym wąsem uśmiechał się spoglądając na pewien słoik, który nieznacznie wskazywał, i coś „ośmielał się” szeptać z cicha na jego wielką, bardzo wielką pochwałę. Cezary przysiągł mu oczyma, iż odwiąże opakowanie słoika i skosztuje, a nawet sięgnie dokumentnie do wnętrza. Od wczorajszych doświadczeń polegał na zdaniu Maciejunia. Wniesiono uroczyście tacę z kamiennymi imbrykami. W jednym była kawa, kawa jednym słowem — nie jakiś sobaczy ersatz niemiecki — „kawusia”, rozlewająca aromat swój na dom cały. W kamiennych także garnuszkach podsuwano porcje śmietanki. Z kożuszkami zagorzałymi od ognia uśmiechały się do gościa te kamienne garnuszki, przypiekane przez ogień zewnętrzny.". 

"(...) Życie komorników było nędzne nad wyraz. (...) Czekali cierpliwie — żyjąc w swych kątach, na cudzym przykominiu, śpiąc na ławkach i po zapieckach, nie mając własnego domu i nie mając nic zgoła, co by swoim nazwać mogli. Był tego po wsiach, wśród posiadaczów i półposiadaczów, tłum, mnogość, powszechność. Słaniali się po drogach jako dziady, tłukli się po dziedzińcach zabudowań, plącząc się i nie wiedząc, o co ręce zaczepić. Jakże straszną była ich zima! Jakże potworne wśród nich grasowały choroby! Jakież katusze znosiły kobiety tego klanu pariasów, gdy w ich potomstwo uderzały krosty albo to straszniejsze, co ściśnie w gardle i zadusi nieletnie dzieciątko, niczym bezlitosna kuna, ćkórz, wytracający całe kurniki ptasich piskląt.
Przez szpary we wrótniach stodółek przypatrywał się starcom i staruchom wywleczonym z ogrzanych chałup przez dzieci i wnuki zdrowe na umarcie w mróz, zawieję, złożonym na snopku kłóci, aby prędzej doszli i nie zadręczali żywych, spracowanych i głodnych, swym kaszlem, charkaniem krwią albo nieskończonymi jękami. Podziwiał tę pierwotną, barbarzyńską bezlitość, która jest nieuniknioną ekonomią życia, życia takiego, jakie jest na wsi.
".

Żeby nie przedłużać, bo wbrew pozorom można o "Przedwiośniu" długo, po części rozumiem przyszłych maturzystów z ich niechęcią do Żeromskiego. O ile bowiem opisy "dokonań" rówieśnika mogą jeszcze jakoś ciekawić, to już kwestie idei, polityki, patriotyzmu będę dla nich hamulcami i być może nie starczy sił na przewrócenie kolejnej karty. No i opisy. Opisy zaczynają się podobać ludziom w pewnym wieku.

czwartek, 20 lutego 2025

Kajko i Kokosz. Złota kolekcja. Tom 1 - Janusz Christa

Ponieważ w mojej WBP planszówki są zgromadzone w Mediatece, to zdarza mi się wychodzić stamtąd dzierżąc w łapkach nie tylko pudełka z grami, ale i książki dla dzieci i młodzieży. Furda, że dzieci wyrosły, sentyment pozostał, a i wydawnictwa nie próżnują i na rynku pojawiają się rzeczy po prostu świetne (wypożyczony jakiś czas temu "Brud" trzymam pod ręką na stoliku nocnym i podczytuję z uciechą po dwa, trzy rozdziały). Tym razem jednak, pod wpływem feblika, zabrałem ze sobą naręcze Kajków i Kokoszów w jubileuszowym wydaniu nazwanym Złotą Kolekcją. Czy lektura pierwszego tomu zawierającego album "Złoty puchar" oraz dodatki w postaci wstępu pióra córki twórcy, Pauliny oraz posłowia Krzysztofa Janicza, w którym poznajemy historię zarówno rysownika jak i jego twórczości, była zawodem, przyjemną podróżą w czasie czy jeszcze czymś innym? Śpieszę wyjaśnić.
 
Słowiańscy wojowie, którzy wyewoluowali z marynarskich przygód Kajtka i Koka, okazali się być prawie moimi równolatkami. Siłą czasu (są odrobinę starsi) i geografii nie mogłem towarzyszyć im przy narodzinach na łamach "Wieczoru Wybrzeża", ale ponad dekadę później pani kioskarka odkładała do tekturowej teczki kolejne numery "Świata Młodych", bo pewien młody człowiek ciekaw był co też się w dziedzinie księcia Mirmiła wydarzyło. Czytałem zatem przygody gapowatego, ale dysponującego monstrualną krzepą Kokosza, a mych myśli nie zaprzątały dywagacje na temat tego czy wzięła mu się ona na skutek wpadnięcie do kociołka z magicznym wywarem czy też od spożywania swojskiej kaszy z omastą, tylko w dużych ilościach. Zachłannie pochłaniałem opisy kolejnych forteli wymyślanych przez robiącego w tej parze za inteligenta, Kajka. Z uciechą oglądałem małżeńskie awanturki księcia i chodzącej w innej niż ślubny kategorii wagowej, księżnej Lubawy. Słowem, byłem fanem, a na mojej półce piętrzył się stos zeszytów z zawartością wykreowaną umysłem i rękami Janusza Christy. Stos, dodajmy, przez moją skłonność do pożyczania na prawo i lewo, zaginiony w pomroce dziejów.
 
Tak było przed laty. Teraz do lektury siadł zgorzkniały, pięć krzyżyków dźwigający na grzbiecie cynik i zamiast cieszyć się jak dziecko z powrotu do przeszłości, zaczął szukać dziury w całym. I wymyślać. A to, że go kokoszowe gapiostwo drażni, a to, że go kajkowe przemądrzalstwo denerwuje, a to że złole jacyś niepozbierani, a to, a śmo ... Tymczasem prawda jest taka, że trzeba było do tej lektury podejść mniej analitycznie, a bardziej z sercem na dłoni. Nie dociekać czy seria wzorowała się na komiksach Goscinnego i Uderzo (a pewne kalki w KiK świadczą, że autor znał przygody Galów) i czy jest od nich lepsza czy gorsza. Jest po prostu inna, osadzona w innym, bardziej "moim", kontekście kulturowym i doskonale sobie w nim radząca. Zabawna, choć może nie zawsze w sposób tak wyrafinowany jak chcielibyśmy, ale za to czasem tak trafiający do czytelnika, że ten przez dziesiąt lat używa tekstów z niej pochodzących (choćby: "Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół"). W skrócie, warta ponownego przeczytania, tym bardziej, że wspomniane wyżej dodatki (wstęp i posłowie) rzucają światło na pracę rysownika w czasach PRLu i trudności jakie w tej siermiężnej rzeczywistości musiał pokonać komiks jako gatunek (tfu!, zgniły Zachód), żeby przebić się (choćby przez cenzurę) i dotrzeć do czytelnika.
 
Żeby jednak choć odrobinę, choć troszeczkę pojątrzyć, to wydaje mi się, że KiK zestarzali się gorzej niż Tytusy. Ale to tylko moja prywatna opinia.

wtorek, 4 lutego 2025

W cieniu orła - Arturo Pérez-Reverte

Wpis Zacofanego w Lekturze przypomniał mi, że Arturo Pérez-Reverte był kiedyś jednym z moich ulubionych autorów. Było to jednak tak dawno temu, że oprócz kilku tytułów (Szachownica flamandzka, Klub Dumas czy Fechmistrz), w głowie pozostało jedynie mgliste wspomnienie sprawnego pióra i dużej różnorodności tematycznej jego powieści (szachy, szermierka, bibliofilstwo, handel narkotykami). Wyimek z wojen napoleońskich? Czemu nie!

Zanim przejdę do opinii o samej powieści, mała dygresja, która określi jak bardzo mi się książka imć Artura spodobała. Otóż czytając ciemnym rankiem nie mogę, szanując komfort współmieszkańców, korzystać ze sztucznego światła (tak, wiem że są małe lampeczki do czytania i nawet noszę się z zamiarem), zatem tradycyjny papier odpada. Dlatego zawsze mam na tablecie jakiś tytuł, który wtedy czytam, bo wyświetlacz urządzenia na to pozwala. I takim tytułem czytanym w trakcie lektury właściwej, czyli "Rękopisu ..." Potockiego, miał być "W cieniu ..." właśnie. Tymczasem zacząwszy rano już książki z rąk nie wypuściłem, a że szczęśliwie był weekend ...

Ale do brzegu. Po obejrzeniu, w moich oczach ładnego wizualnie, ale jako całość niezbyt udanego, za to dość pompatycznego "Napoleona" Ridleya Scotta oraz po lekturze wydanego w serii "Oni tworzyli historię" przez Scream Comics komiksu "Napoleon" wg scenariusza Noela Simsolo z rysunkami Fabrizia Fiorentino, również na serio, beka z Małego Kaprala, która króluje w powieści Reverte, była powiewem świeżości. Do tego operujący koszarowym językiem i nieprzebierający w obrazowych porównaniach i grach słownych (tak, tak, nie nabijamy się z nazwiska) narrator, wsparty rewelacyjnym przekładem Filipa Łobodzińskiego, który sprawił, że człowiek słucha opowieści hiszpańskiego żołnierza, siłą zmuszonego do walk po stronie napoleońskiej Francji, jak zaczarowany.

Nie lubi autor Bonapartego, oj, nie lubi. Wychodząc od historii pewnego bitewnego nieporozumienia, gdy grupa hiszpańskich jeńców, którym dano "wybór" zdychania w obozie lub walki po stronie Korsykańczyka, w trakcie próby rejterady zostaje wzięta przez dowództwo za jednostkę przeprowadzającą brawurowy i samobójczy atak, opowiada Pérez-Reverte fragment rosyjskiej kampanii Napoleona. I robi to tak, że mimo, iż z jednej strony zaśmiewamy się do łez, potakując przy opisach głupoty zarówno wodza jak i, zwłaszcza, jego sztabu, to z drugiej widzimy cały bezsens walk, niezliczonych i niepotrzebnych śmierci i cierpienia zwykłego żołnierza.

I tu dochodzimy do tego, w jaki sposób to wszystko jest podane. Nie wiem ile w polskim przekładzie zawarł siebie Filip Łobodziński (przy okazji, ukłony za Brassensa), a ile jest w tym zasługi samego autora, ale JAK TO SIĘ CZYTA. Tak potoczystej polewki z wszystkich i wszystkiego ze świecą by szukać. Dostaje się nazwiskom, gdy autor wyczarowuje dowódcę o mianie - Baisepeu (baiser peu - fr. mało ruchać) czy historyka Soufflebite (w wolnym tłumaczeniu Podmuchujskiego), ba, sam Bonaparte to w powieści najczęściej Le Petit Coutafon. Dostaje językowi francuskiemu, poprzez przytaczanie fonetycznych zapisów niektórych wypowiedzi czy podkheślanie charakterystycznej wymowy "r" - ściehwa, zdhajcy, wiehność. Opisy zachowań wierchuszki imperialnego dowództwa musicie przeczytać sami, ale uwierzcie, są równie smakowite i zabawne.

To krótki, ale jakże dobry utwór, po który nie powinni sięgać zakochani w legendzie Cesarza. Z jednej strony megazabawny, z drugiej, szczególnie w końcówce opisującej powrót resztek Wielkiej Armii spod Moskwy, przeraźliwie smutny. Nie polecam również czytelnikom o wrażliwych oczach, bo humor jest koszarowy, a grubsze słowa padają równie często co rosyjskie granaty na głowy biedaków z trzysta dwudziestego szóstego batalionu piechoty liniowej. Jeśli jednak fragment: "Załatwili nam generała Khouillevieillakiego ...", wywołuje szeroki uśmiech na Waszej twarzy, nie wahajcie się, bo nie pożałujecie.

Bez chaosu, w pełnej profesce u Zacofanego w Lekturze