poniedziałek, 27 października 2008

"Mantra czaszki" Eliot Pattison


"Mantra czaszki" Elliota Pattisona już od jakiegoś czasu przewijała się po obrzeżach mojej tzw. "kupki do przeczytania". W końcu podpłynęła bliżej wierzchu, a to za sprawą pytania konkursowego z pl.rec.ksiazki, na które udzieliłem odpowiedzi, książki na oczy nie widząc ;) I głupio mi było, i wziąłem, no i, panie dziejku, przeczytałem. Nie powiem, zawiedziony nie jestem, ale po kolei ...
Słowo o fabule. Więźniowie chińskiego obozu pracy znajdują bezgłowe zwłoki. Ponieważ chiński zarządca prowincji, pułkownik Tan, nie życzy sobie, żeby w dochodzenie zaangażowano ludzi z Pekinu, powierza śledztwo jednemu z więźniów, byłemu aparatczykowi Shanowi. Ten przy pomocy byłego mnicha - Yeshe oraz kierowcy - sierżanta Fenga zaczyna wikłać się w sprawę, która z każdym nowoodkrytym faktem, staje się coraz dziwniejsza. Nie dość, że wszyscy napotkani przez Shana ludzie, zarówno Tybetańczycy jak i Chińczycy, zdają się skrywać jakieś tajemnice, to na dodatek głównym podejrzanym jest Tamdin - buddyjski demon.
Nie powiem, wątek "śledczy" jest poprowadzony brawurowo. Nie to jednak jest siłą książki. "Mantra ..." to rodzaj pisarstwa zaangażowanego. Pod płaszczykiem kryminalnego sztafażu, przemyca bowiem autor wiadomości na temat chińskiej okupacji Tybetu. Przybliża nam kulturę tego egzotycznego skrawka świata, ukazując ją w zderzeniu z okrucieństwem systemu totalitarnego, który reprezentują przedstawiciele chińskiej władzy ludowej.
Nie jest jednak do końca tak, że dobrzy są dobrzy, a źli, źli. To właśnie postacie ożywiają karty powieści. Niejednoznaczne, podejmujące zaskakujące decyzje, z pokręconymi życiorysami. Shan - komunista, były inspektor, skazany przez swego szefa na lao gai, obóz, za zbytnie drążenie prawdy. W chwili gdy go poznajemy jest już "jedną nogą" buddystą. Jest mu o tyle
łatwiej, że pielęgnuje w sobie tradycję, z którą tak skutecznie walczyła maoistowska rewolucja kulturalna. Gorzej ma Feng - twardogłowy żołnierz, którego kontakt z Shanem i Yeshe wyraźnie odmienia. No i w końcu sam Yeshe, chwiejący się na granicy dwóch światów - chińskiego, z kolorowym telewizorem dla każdego i tybetańskiego, w którym liczy się wierność ponadtysiącletniej tradycji.
"Mantra ..." podobała mi się bardzo i polecam ją każdemu, kto zechce zanurzyć się w świat gomp, khat i lamów. W świat, w którym robiona parę lat mandala niszczona jest jednym ruchem ręki, by dowieść kruchości życia. W świat, który już wkrótce może przestać istnieć. Jeszcze raz polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."