poniedziałek, 13 października 2008

"Wielki marsz" Stephen King


Reality show "podchodzą" coraz bliżej niewidzialnej linii, która odgradza to, co pokazywać wypada, od tego, czego pokazywać nie wypada. Jedzenie robali, wnętrzności zwierząt, czy załatwianie potrzeb fizjologicznych na oczach milionów widzów to już normalka. A stąd już tylko krok do śmierci na życzenie telewidzów. I nie mówcie mi, że nie znajdą się jednostki, które będą płacić ciężkie pieniądze za płatny kanał z takimi "atrakcjami". W końcu na miejscu każdego nieszczęścia, w ciągu kilku sekund, zbiera się, żądny krwawych kawałków, tłum.
King w swojej ksiązce "Wielki Marsz" zrealizował właśnie taki, choć z tego co pamiętam nienowy, pomysł. Z miejsca startu wyrusza na trasę 100 chłopców, którzy wcześniej przechodzą odpowiednie testy, bo nie można pozwolić, by zawodnicy wykruszyli się zbyt wcześnie. Zasady Marszu są proste. Wyruszasz z tym co masz na sobie. Co 24 godziny dostajesz pas z koncentratami żywnościowymi. Oprócz tego dowolną liczbę manierek z wodą (jednak musisz sam o nie zawołać). Poza tym masz iść z minimalną prędkością 6 km/h. Masz do dyspozycji trzy upomnienia, które łapie się za zwalnianie i sporą ilość innych rzeczy. Kiedy upomnienia się skończą, dostajesz... kulę w łeb.
Ostra rzecz i dobrze napisana. Psychologiczne reakcje uczestników Marszu
przedstawione, na ile mogę to ocenić, wiarygodnie, zmuszają do zastanowienia: "a co ja bym zrobił i ile bym wytrzymał?". Czyta się szybciutko i chcąc nie chcąc obstawia się jaki będzie koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."