Nie wiem, może sprawiły to święta* i obżarstwo, ale czytanie książki Martela szło mi co najmniej nieskoro. Do połowy książki posuwałem się jak, nie przymierzając, leniwiec z ZOO w Puttuczczeri. Później było lepiej, ale także bez zachwytów. Ogólnie książkę można by podsumować tak: "Są na świecie rzeczy, o których się filozofom nie śniło". Bądź tak: "To życie wymyśla najbardziej niewiarygodne scenariusze". Niemniej jednak zamknięcie jej w jednym z tych zdań byłoby strasznie krzywdzące.
Dlaczego historia samotnej łodzi i dwóch rozbitków: Pi oraz tygrysa przypadła mi w końcu do gustu? Przede wszystkim ze względu na niesamowity optymizm w niej zawarty i dystans, z jakim została opowiedziana. Nie wiem, czy sprawił to kunszt pisarski Martela, czy inne spojrzenie na świat, jakie zyskał Pi po ocaleniu, faktem jest, że sposób snucia historii głównego bohatera - od jego pobytu w Indiach aż po lądowanie na plaży w Meksyku - podobał mi się bardzo. Mogła to być nasiąknięta tanią sensacją historyjka, a wyszło coś niebanalnego, co wywraca nasz ułożony świat do góry nogami i mówi: wszystko jest możliwe.
Książka jest niezła, ale tak naprawdę zabrakło mi w niej czegoś porywającego - może dystans narratora do opisywanych wydarzeń był jednak zbyt duży? Może przydałoby się trochę emocji podanych "wprost"?
PS. Moje ulubione fragmenty: kłótnia trzech duchownych (to zresztą ta scena przeczytana na stronie Merlina zachęciła mnie do lektury), rozmowa z Japończykami.
* To były, o ile dobrze pamiętam, święta 2004 roku. Bodajże Boże Narodzenie. Choć nie ma to dla książki żadnego znaczenia :D
Bu, nie umiem znaleźć na stronie Merlina fragmentu :(
OdpowiedzUsuńBo to było lata świetlne temu. I w innej galaktyce, w której Merlin nie był tym czym jest teraz :)
OdpowiedzUsuńKupiłam sobie, a co.
OdpowiedzUsuńTo teraz czekam na ochrzan, że to zupełnie nie to o czym pisałem :D
OdpowiedzUsuńZanim przeczytam, zapomnę, o czym pisałeś. :D
OdpowiedzUsuń