Przepis na "Marsz głupola".
Składniki:
- jeden głupol (rzeczony Bazyl)
- aparat foto
- statyw
- butelka (1,5l) mineralnej
- prawie przeterminowany wafelek "Prince Polo" i chyba dobry (nie zjadłem) "Pawełek"
Wykonanie:
Do wrodzonej głupoty, dolać po miarce: męskiej ambicji i próby udowodnienia sobie, że się nie zdziadziało i że się jeszcze chce, a przede wszystkim może. Zamieszać z ignorancją turystyczną. Podawać na gorąco, póki się nie "odwidzi".
Naszło mnie. A jak mnie najdzie, nie ma zmiłuj. Żona powiadomiona, transport dla rodziny załatwiony. Ferajna na obiad do teściów, a ja w las. A, nie powiedziałem co mnie naszło... Rajd pieszy dokładnie. Czerwonym szlakiem na Święty Krzyż. Pełen sponton, zero przygotowania, tylko ja, aparacik foto, statyw (bo kto mi w głuszy zdjęcie zrobi) i butelka mineralnej. Aha, w półbucikach moich ukochanych, siedmioletnich. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że w sobotę udało nam się w końcu umówić ze znajomymi na, odkładane od czterech miesięcy, "pępkowe". No, a jak "pępkowe" to... Żeby nie przedłużać, przesadziłem. Ale nie zrezygnowałem i przez pierwsze parę kilometrów dokładnie czułem, jak porami wydostaje się ze mnie każdy z, pięciuset wypitych, gramów Finlandii Lemon :D
9.00
Miałem wyjść o ósmej, ale jak to w życiu bywa, obsunęło się. Kiedy w końcu udało mi się zafasować trzyjajową jajeczniczkę z bułeczką, zbliżała się dziewiąta. Buziaczki i w drogę. Las ukazywał się stopniowo, ale szczerze pisząc nie mogłem się zdecydować, czy to wina mgły atmosferycznej, czy mego wzroku zamglonego. Przede mną pierwsze podejście, bo trzeba dotrzeć do szlaku, a ten niestety biegnie górą. Ciężka sapka, migotanie komór i przedsionków. Całe szczęście, z każdym kolejnym krokiem, coraz więcej uwagi mogłem poświęcić rozglądaniu się dookoła, a coraz mniej wysiłku wkładać w próby pozostania przytomnym. W końcu, jest! Biało - czerwony znaczek, który odtąd będzie mi wskazywał drogę. No więc, naprzód!
11.00
Droga na Szczytniak do najprzyjemniejszych nie należała. Po pierwsze, na kilku kilometrach szlaku, traktory wywożące drzewo, przerobiły leśny dukt w zawiesistą breję. Skutek - konieczność obejścia lasem, dość męcząca zresztą. Po drugie, niebezpieczeństwo zwichnięcia nogi, a to na skutek zapadlisk, jakie na szlaku utworzyła woda. Dajesz krok, niby powinno być twardo, a tu siurpryza, nie jest. Tak więc okazji do podziwiania przyrody w pierwszej fazie marszu było mało, bo wzrok był skupiony na drodze.
Zanim dotarłem na górkę, pierwsze spotkanie. Panowie nie na polowanie się wybrali i już z daleka słyszałem komentarz. Niby pod nosem, ale po kniei niesie. "Gdzież ty leziesz człowiecze w takich bucikach, gdzież?!" No właśnie? Gdzież? Rozejrzałem się dookoła i zaraz mi zaśpiewał Kuba Sienkiewicz: "I co ja robię tu ...? Chwila zwątpienia minęła i poszedłem dalej. Przed Szczytniakiem minęło mnie dwóch rasowych turystów, którzy z nieukrywanym zdziwieniem patrzyli na moje ubłocone półbuciki. Spotkaliśmy się na wierzchołku góry o jedenastej. Dzięki Wam dobrzy ludzie, za pokierowanie dalej, bo szlak jest tam oznaczony fatalnie.
12.30
Schodzenie. Lubię. Kawałek utwardzoną drogą, ale mało przyjemny, bo droga rozjeżdżona. Kolejna wycinka. To chyba jakaś świecka tradycja leśnych ludzi, żeby gałęzie ze ściętych drzew wywalać na środek drogi. Bardzo pomocne w marszu. Szczególnie jak drewienko pokryte szronem. To wszystko jednak nic w porównaniu z podejściem pod Jeleniowską. Krótki odpoczynek i atak. Zakończony powodzeniem, ale i konstatacją, że jeszcze jedna górka mnie wykończy.
13.30 i dalej
Wyszedłem z lasu i natknąłem się na kolegów ze szlaku, którym stanowczo lepiej poszło zdobywanie szczytu. Zamieniliśmy parę słów, życzyliśmy miłego dnia i ruszyłem dalej. Niestety konieczność pokonania rwącego strumyczka wybiła mnie ze szlaku. Może to i dobrze, bo moja prawa noga płakała okrutnie, "podbita" na świętokrzyskich kamiorach. Zdecydowałem się zatem na marsz w stronę cywilizacji i wzdłuż asfaltówki dotargałem się do Nowej Słupi. Sił starczyło na podejście do lasu, ale o Świętym Krzyżu musiałem zapomnieć. Podobnie jak zapomniałem o zrobieniu sobie pamiątkowego zdjęcia z Emerykiem. Ale to już trudno, następnym razem będzie lepiej, a ja z pewnością bardziej przygotowany :D
PS. A tu całe fotostory jako uzupełnienie tego marnego tekściku.
- jeden głupol (rzeczony Bazyl)
- aparat foto
- statyw
- butelka (1,5l) mineralnej
- prawie przeterminowany wafelek "Prince Polo" i chyba dobry (nie zjadłem) "Pawełek"
Wykonanie:
Do wrodzonej głupoty, dolać po miarce: męskiej ambicji i próby udowodnienia sobie, że się nie zdziadziało i że się jeszcze chce, a przede wszystkim może. Zamieszać z ignorancją turystyczną. Podawać na gorąco, póki się nie "odwidzi".
Naszło mnie. A jak mnie najdzie, nie ma zmiłuj. Żona powiadomiona, transport dla rodziny załatwiony. Ferajna na obiad do teściów, a ja w las. A, nie powiedziałem co mnie naszło... Rajd pieszy dokładnie. Czerwonym szlakiem na Święty Krzyż. Pełen sponton, zero przygotowania, tylko ja, aparacik foto, statyw (bo kto mi w głuszy zdjęcie zrobi) i butelka mineralnej. Aha, w półbucikach moich ukochanych, siedmioletnich. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że w sobotę udało nam się w końcu umówić ze znajomymi na, odkładane od czterech miesięcy, "pępkowe". No, a jak "pępkowe" to... Żeby nie przedłużać, przesadziłem. Ale nie zrezygnowałem i przez pierwsze parę kilometrów dokładnie czułem, jak porami wydostaje się ze mnie każdy z, pięciuset wypitych, gramów Finlandii Lemon :D
9.00
Miałem wyjść o ósmej, ale jak to w życiu bywa, obsunęło się. Kiedy w końcu udało mi się zafasować trzyjajową jajeczniczkę z bułeczką, zbliżała się dziewiąta. Buziaczki i w drogę. Las ukazywał się stopniowo, ale szczerze pisząc nie mogłem się zdecydować, czy to wina mgły atmosferycznej, czy mego wzroku zamglonego. Przede mną pierwsze podejście, bo trzeba dotrzeć do szlaku, a ten niestety biegnie górą. Ciężka sapka, migotanie komór i przedsionków. Całe szczęście, z każdym kolejnym krokiem, coraz więcej uwagi mogłem poświęcić rozglądaniu się dookoła, a coraz mniej wysiłku wkładać w próby pozostania przytomnym. W końcu, jest! Biało - czerwony znaczek, który odtąd będzie mi wskazywał drogę. No więc, naprzód!
11.00
Droga na Szczytniak do najprzyjemniejszych nie należała. Po pierwsze, na kilku kilometrach szlaku, traktory wywożące drzewo, przerobiły leśny dukt w zawiesistą breję. Skutek - konieczność obejścia lasem, dość męcząca zresztą. Po drugie, niebezpieczeństwo zwichnięcia nogi, a to na skutek zapadlisk, jakie na szlaku utworzyła woda. Dajesz krok, niby powinno być twardo, a tu siurpryza, nie jest. Tak więc okazji do podziwiania przyrody w pierwszej fazie marszu było mało, bo wzrok był skupiony na drodze.
Zanim dotarłem na górkę, pierwsze spotkanie. Panowie nie na polowanie się wybrali i już z daleka słyszałem komentarz. Niby pod nosem, ale po kniei niesie. "Gdzież ty leziesz człowiecze w takich bucikach, gdzież?!" No właśnie? Gdzież? Rozejrzałem się dookoła i zaraz mi zaśpiewał Kuba Sienkiewicz: "I co ja robię tu ...? Chwila zwątpienia minęła i poszedłem dalej. Przed Szczytniakiem minęło mnie dwóch rasowych turystów, którzy z nieukrywanym zdziwieniem patrzyli na moje ubłocone półbuciki. Spotkaliśmy się na wierzchołku góry o jedenastej. Dzięki Wam dobrzy ludzie, za pokierowanie dalej, bo szlak jest tam oznaczony fatalnie.
12.30
Schodzenie. Lubię. Kawałek utwardzoną drogą, ale mało przyjemny, bo droga rozjeżdżona. Kolejna wycinka. To chyba jakaś świecka tradycja leśnych ludzi, żeby gałęzie ze ściętych drzew wywalać na środek drogi. Bardzo pomocne w marszu. Szczególnie jak drewienko pokryte szronem. To wszystko jednak nic w porównaniu z podejściem pod Jeleniowską. Krótki odpoczynek i atak. Zakończony powodzeniem, ale i konstatacją, że jeszcze jedna górka mnie wykończy.
13.30 i dalej
Wyszedłem z lasu i natknąłem się na kolegów ze szlaku, którym stanowczo lepiej poszło zdobywanie szczytu. Zamieniliśmy parę słów, życzyliśmy miłego dnia i ruszyłem dalej. Niestety konieczność pokonania rwącego strumyczka wybiła mnie ze szlaku. Może to i dobrze, bo moja prawa noga płakała okrutnie, "podbita" na świętokrzyskich kamiorach. Zdecydowałem się zatem na marsz w stronę cywilizacji i wzdłuż asfaltówki dotargałem się do Nowej Słupi. Sił starczyło na podejście do lasu, ale o Świętym Krzyżu musiałem zapomnieć. Podobnie jak zapomniałem o zrobieniu sobie pamiątkowego zdjęcia z Emerykiem. Ale to już trudno, następnym razem będzie lepiej, a ja z pewnością bardziej przygotowany :D
PS. A tu całe fotostory jako uzupełnienie tego marnego tekściku.
Czasem trzeba tak się do natury zbliżyć, bez względu na porę roku, na błoto, czy chłód. ;)) Frajda niesamowita i satysfakcja ;))
OdpowiedzUsuńPrzez całą drogę towarzyszyły mi sarenki. Próbowałem "ująć" takiego, sporego koziołka, ale jak się dyszy jak "Rakieta" Stephensona, to trudno podejść niezauważonym. Zwierz zaszczekał, błysnął bielą zadka i zapadł w krzaki :(
OdpowiedzUsuńCo robiłeś z książką podczas marszu? Znaczy - po co ją w ogóle wziąłeś? To już jest zboczenie, wiesz? :P
OdpowiedzUsuńPodczas marszu to trzymałem w kieszeni, ale przecież popasałem. A wtedy co? Papierek po "Prince Polo" miałem studiować? :D
OdpowiedzUsuńNo to już wiem. Ten typ, co jak idzie do łazienki, nie daj Boże cudzej i nie ma tam nic do czytania, to studiuje napisy na proszkach do prania i innych środkach czystości.
OdpowiedzUsuńOn Ci to! :D
OdpowiedzUsuńOmatko. A ja mam problemy z wejściem na szóste piętro, jak winda padnie ;))
OdpowiedzUsuńBtw - ciekawa jestem Twoich wrażeń z "Po zmierzchu".
germini Murakamiego skończę pewnie dziś w nocy, o ile piwko i zmęczenie nie wyślą mnie w objęcia Morfeusza. Jeśli dam radę, pojutrze będzie tekst :D
OdpowiedzUsuń