Są książki, które się przeczytało i które jak najszybciej chce się zapomnieć. Ale nie dlatego, że były kiepsko napisane. Po prostu opisywane w nich wydarzenia, człowiekowi o średnio rozwiniętej empatii, sprawiają ból. Ciężko się po nich pozbierać, bo wdzierają się w uporządkowany świat czytelnika i pokazują, że tuż za progiem istnieje rzeczywistość, w której bezgraniczna nienawiść i wszelkie zwyrodnienie, są rzeczami jak najnormalniejszymi.
„Wpadłeś w wir, który kiedyś zagarnął nas wszystkich. Mnie, Jana, twoją matkę. Z niego nie da się wyrwać. Wszyscy próbowaliśmy i wszyscy dalej się kręcimy w tym piekielnym kręgu.”, mówi kochanka ojca głównego bohatera. I o tym właśnie jest ta książka. O życiowych zawirowaniach, które kompletnie zniszczyły życie grupie powiązanych ze sobą osób.
Zapoznawanie się z kolejnymi kartami cieniutkiej książeczki pana Białkowskiego, porównałbym do meczu bokserskiego. Już, już widzimy szansę na zwycięstwo, kiedy kolejny cios powala nas na ring. I tak jest w "Zmarzlinie". Autor podaje swemu bohaterowi rękę, by za chwilę skazać go na kolejny krąg, nie dantejskiego, a życiowego piekła. A my zstępujemy tam razem z nim.
Niestety, jak w większości tego typu książek zbyt wielkie nasilenie beznadziei, powoduje w pewnym momencie efekt znieczulenia. Tym bardziej, że mając w ręku kilkanaście elementów układanki, jeszcze przed końcem domyślamy się jak ostatecznie rozwinie się sytuacja, co troszkę osłabia efekt szoku.
Niemniej jednak polecam, bo kolejne odsłony życiowego dramatu Piotra opisane w krótkich, kalejdoskopowych retrospekcjach potrafią wstrząsnąć. A taki wstrząs od czasu do czasu jest potrzebny, by docenić szczęście normalności, którego doświadczamy.
Chyba nie skorzystam z polecanki. Boję się wstrząsu.
OdpowiedzUsuń