"Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki", to film, w którym się zdawało. Harrisonowi Fordowi, że jest młodzieniaszkiem, dysponującym sprawnością sprzed ćwierćwiecza i rozsiewającym taki sam, co wtedy, męski urok. Stevenowi Spielbergowi, że przez połączenie "Bliskich spotkań ..." z postacią kultowego archeologa, stworzy coś na miarę "starej" trylogii. Niestety, obejrzałem i mogę potwierdzić, że tylko się zdawało.
Stany Zjednoczone, rok 1957. Okres hooverowskiego polowania na czerwone czarownice i dziesiąta rocznica incydentu w Roswell. Na słynną Strefę 51 napada, w celu odnalezienia tytułowej czaszki, banda sowieckich sołdatów, pod dowództwem Rasputina w spódnicy (Blanchett). Do współpracy zostaje zmuszony, wyciągnięty z bagażnika jednego z aut, doktor Jones. Pomaga, ale jak to on, daje w spektakularny sposób (na miarę swojej sześćdziesiątki) dyla. Cała reszta, to przepychanki między obydwoma obozami, złych Ruskich i ekipy staruszka Indiego.
Nowy "Indiana ..." nie ma tego czaru co poprzednie części. Miast kina przygodowego, dostałem dänikenowski, średnich lotów, filmek sf, w którym tylko od czasu do czasu pojawia się ślad hitu lat osiemdziesiątych (scena pościgu w dżungli). Gwoździem do trumny było takie stężenie niemożliwego, że urwał się mój kołek do zawieszania wiary. Są granice. A ucieczka przed wybuchem jądrówki w zamkniętej lodówce te granice przekroczyła.
Stany Zjednoczone, rok 1957. Okres hooverowskiego polowania na czerwone czarownice i dziesiąta rocznica incydentu w Roswell. Na słynną Strefę 51 napada, w celu odnalezienia tytułowej czaszki, banda sowieckich sołdatów, pod dowództwem Rasputina w spódnicy (Blanchett). Do współpracy zostaje zmuszony, wyciągnięty z bagażnika jednego z aut, doktor Jones. Pomaga, ale jak to on, daje w spektakularny sposób (na miarę swojej sześćdziesiątki) dyla. Cała reszta, to przepychanki między obydwoma obozami, złych Ruskich i ekipy staruszka Indiego.
Nowy "Indiana ..." nie ma tego czaru co poprzednie części. Miast kina przygodowego, dostałem dänikenowski, średnich lotów, filmek sf, w którym tylko od czasu do czasu pojawia się ślad hitu lat osiemdziesiątych (scena pościgu w dżungli). Gwoździem do trumny było takie stężenie niemożliwego, że urwał się mój kołek do zawieszania wiary. Są granice. A ucieczka przed wybuchem jądrówki w zamkniętej lodówce te granice przekroczyła.
film zwyczajnie... nudził. Nawet nie pamiętam, czy obejrzałam do końca.
OdpowiedzUsuńPrzyznaję. Zasnąć na nim, nie grzech :)
OdpowiedzUsuńOglądałam, nie taki zły, coś mi się w nim podobało, jak oglądałam, pamiętam to wrażenie, ale nie pamiętam, co to było dokładnie...
OdpowiedzUsuń