Mimo, że animowani "Transfomersi" powinni być filmem mojego dzieciństwa, jedyne co z nich pamiętam, to syntetyczny głos z czołówki serialu. Sentyment jednak, który wypłynął z podświadomości albo jakiejś zakurzonej półeczki pamięci, z której informacja o fabularnej wersji zmagań Autobotów i Deceptikonów zdmuchnęła nalot kilkunastu lat, sprawił, że na pierwszą część filmu wybrałem się do kina. Było wypaśnie. Roboty się transformowały, rakiety fruwały, a między Samem (Shia LaBeouf) i Mikaelą (Megan Fox) zawiązywała się nić uczucia. Mały chłopiec we mnie, który chciał napaść oczy efektami transformacji i rozwałką wyszedł z plexowej sali zadowolony.
Co zatem podkusiło mnie, żeby sięgnąć po kontynuację? Cóż, pewnie znów mały Bazylek, który chciał więcej wybuchów, więcej strzelania, więcej morfujących ciężarówek, koparek, mikrofalówek, durszl ... No i, kurka, dostał więcej wszystkiego, aż do efektowego (nie mylić z efektownym) wyrzygu. Bo "Transformers: Zemsta upadłych", to 150 min. (sic!) totalnej rozpierduchy i czarów opracowanych na wypasionych stacjach graficznych, bez choćby grama czegokolwiek więcej. A, przepraszam! Jest garść kampusowego humoru (Sam idzie na studia), a oprócz pocisków latają też piersi, biegającej w skąpym topie, Mikeli. Ot, takie szczątkowe dodatki, które mają utwierdzić widza, że film ma fabułę, a nie jest tylko ponad dwugodzinnym popisem speców od animacji komputerowej i FX. Kolumny mi się spociły, subwoofer lewitował, a ja po pierwszej godzinie, którą spędziłem z dziecięcym bananem zachwytu na ustach, zacząłem mieć po prostu dość. Acha, Kitek przezornie zwinął żagle wcześniej, udając się w świat scrappowych blogów, co doskonale pokazuje jak mądrą mam żonę.
Ten film nadaje się tylko do jednego. Do testów wysiłkowych Twojego zestawu kina domowego i do konstatacji, że dawne kino, choć ubogie w efekty, jako strawa duchowa, było o wiele bardziej kaloryczne.
Nie widziałam co prawda filmu, nie kręcą mnie takie "rąbanki", ale zdecydowanie i bezapelacyjnie zgodzę się z ostatnim zdaniem. Coraz częściej mam takie wrażenie, że to co dobre, piękne i wartościowe w filmie, muzyce, sztuce już minęło, a teraz lecimy tylko w dół. Że właściwie już wszystko zostało odkryte i osiągnięte i teraz można to tylko powtarzać, przetwarzać...
OdpowiedzUsuńA żonę masz przezorną, nie powiem :)
Pozdrawiam!
Śmieciuszku, mam dla Ciebie niespodziankę. Zajrzyj do komentarzy tutaj:
OdpowiedzUsuńhttp://wpracowni.blogspot.com/2010/03/najmilszy-komentarz.html
i tutaj: http://zaksiazkowani.blogspot.com/2010/02/zabawy-lingwistyczne-berek-jezykowy.html
Pozdrawiam serdecznie. :)
Ależ mówiąc o tym filmie nie można mówić o jakiejkolwiek strawie duchowej, bo już widząc tytuł wiemy, na co się piszemy. Na wielkie łubudubu i pytanie tylko jedno pozostaje, czy będzie to miłe dla oka i ucha czy nie. Jako kontynuacja jedynki film spełnia swoje zadanie, a przy założeniu odpowiedniego doń nastawienia może się nie spodobać tylko w wyniku przesytu. Bo takie kino można obejrzeć raz na jakiś czas, jak się jest wybitnie zmęczonym i ma się ochotę na film, przy którym zaśnięcia nie będziemy żałować albo przy którym można jednocześnie jeść obiad i czytać książkę nic wielkiego nie tracąc. A jeśli chodzi się do kina na wszystkie tego typu amerykańskie "popierdółki", to przesycić się można bardzo prędko i nabrać złego wrażenia, że kino kiedyś było lepsze, a teraz zeszło na psy. Jeżeli coś zeszło na psy, to widzowie, którzy wciąż dopłacają autorom by nadal byli utwierdzeni w przekonaniu, że właśnie takie filmy najbardziej opłaca im się robić. I coś w tym jest, bo przecież dramat psychologiczny można sobie obejrzeć w domowym zaciszu na DVD, a do kina lepiej pójść na coś z efektami.
OdpowiedzUsuńTea in the Sahara Nie uważam żeby było aż tak źle. Ale problem z jakością wytworów wszelkich muz, w tym X, leży, jak słusznie zauważa Slesz, w nas. Bo to czytelnicy Brownów i Cobenów i widzowie (w tym ja) "Transformersów" napędzają koniunkturę. A sztuka już dawno stała się kolejną gałęzią biznesu. Stąd wartościowych rzeczy jak na lekarstwo. Czyta takie rzeczy garstka zapaleńców, ergo, nie ma z tego sałaty.
OdpowiedzUsuńJolanta Zajrzałem. Banan na twarzy utrzymuje się do tej pory :)
Slesz Ano właśnie! Ja lubię nacieszyć oko rąbanką, ale cenię też swój czas. 2,5 godziny? Z kina wyszedłbym po max godzinie, w domu wytrwałem do końca, dzieląc seans na trzy posiedzenia, a i tak nie wiem po co. A końcowa uwaga była ogólna i źle skonstruowana. Chodziło mi o to, że mózgopapka sprzed lat, ze śmiesznymi dziś efektami, zawierała dawkę czegoś, co pozwalało nazwać ją filmem.
Moje kino domowe jakiś czas temu nie mówiąc nic nikomu wypięło się na nas i wyzionęło ducha. Teraz czekam na przypływ czegokolwiek, natchnienia, weny, żeby wepchnąć je mężowi pod pachę celem zaniesienia do zakładu naprawczego.
OdpowiedzUsuńAgnes Całe? Od razu? To co oglądaliście?
OdpowiedzUsuńPS. A fachowca macie dobrego? Bo mój oddał mi moją Kodę po miesiącu i stwierdził, że nie da rady naprawić niewysuwającej się tacki :(
Heh, a ja wytrwałam z moim mężczyzną dzielnie do końca seansu, z tym że ostatnie pół godziny z zamkniętymi oczami i zatkanymi uszami, udając przed sobą, że jestem gdzieś indziej. W środku filmu udało mi się chyba nawet przespać, mimo ciężkiego hałasu :)
OdpowiedzUsuń