"Pod koniec lat siedemdziesiątych Barcelona była fatamorganą alei i zaułków, gdzie można było się cofnąć o trzydzieści lub czterdzieści lat, przekraczając zaledwie próg przedsionka jakiegoś domu lub kawiarni. Czas i pamięć, historia i fikcja zlewały się w tym czarodziejskim mieście niczym akwarele na deszczu. Tam właśnie, pośród dekoracji zbudowanych z katedr i domów rodem z baśni, pośród odgłosów dochodzących z uliczek, które już nie istnieją, rozegrała się ta historia."
I o tej właśnie historii, którą zapoczątkowało spotkanie młodego wychowanka barcelońskiej szkoły z internatem, Oscara Drai oraz Mariny, pięknej mieszkanki jednego ze zlokalizowanych w tym hiszpańskim mieście, podupadających pałacyków, rozmawialiśmy podczas kolejnego spotkania naszego miniDKK. Tym razem, co zaznaczę na początku, o dziwo, w dyskusji pojawił się pewien rozdźwięk, który wprawił w dobry humor zebraną gromadkę, ale o tym za chwilę.
Zafon napisał powieść będącą miksem tego co w literaturze i kinie, nazwijmy je, grozy, najlepsze. Do tego literackiego koktajlu wrzucił bowiem tak znane wszystkim składniki jak "Drakula" Stokera, "Frankenstein" Shelley, "Upiora w operze" Leroux, bądź "Gabinet doktora Caligari" Wiene, których echa pobrzmiewają na kartach "Mariny". To wszystko okrasił historią miłosną dwojga nastolatków (a w tle pobrzmiewają inne wątki romansowe) i choć rezultat może wydawać się wtórny, a wyrobiony czytelnik dostrzeże tu i ówdzie znane motywy, to jednak "Marina" jako całość warta jest przeczytania i to niekoniecznie wyłącznie przez młodego czytelnika, do którego wyraźnie jest skierowana.
No właśnie. Jak młodego? Znajoma, której córka, w wieku gimnazjalnym, zaczytuje się literaturą wampirzą stwierdziła, że raczej by jej "Mariny" nie podsunęła, bo jest jednak zbyt straszna i krwawa. Na mroczność powieści i atmosferę rodem z horroru jako jej rdzeń, wskazała również moja własna Żona. A ja dzielnie broniłem tezy, że Zafon napisał książkę o miłości. I to właśnie ten rozdźwięk, który nas rozbawił. Kobiety znalazły w "Marinie" sensację, a facet, historię miłosną. Widocznie kto czego szuka ...
Kolejną sprawą wynikłą w trakcie pogaduchy, była kwestia języka. Autor słynie bowiem z nasączania swoich książek zdaniami, które wprost proszą się o użycie w charakterze złotych myśli. W "Marinie" również ich nie brakuje, a sam język powieści jest kwiecisty i pełen opisów, nieznanej z bedekera, Barcelony. Uznaliśmy, że to również może być przeszkodą dla młodszego czytelnika, który przyzwyczajony do tekstów złożonych z list dialogowych, z pędzącą wciąż naprzód akcją, może poczuć się tym bogactwem języka przytłoczony. My jednak doceniliśmy wysiłek autora w tym względzie.
Podsumowując, dobrze napisana historia z dreszczykiem, moim skromnym zdaniem będąca niezłą alternatywą dla kolejnych wampirzych, mniej lub bardziej udanych, klonów osławionego "Zmierzchu".
Zafona czytałam tylko "Cień wiatru" i tu zdecydowanie się zgadzam, że pół książki jest jak złota myśl. W jego powieściach pełno sentencji, w których każdy odnajdzie trochę siebie.
OdpowiedzUsuńNie które osoby odradzały mi tę książkę, jednak przeczytawszy Twoją opinię utwierdzam się, że warto spróbować.
Pozdrawiam serdecznie :)
Vampire_Slayer Zawsze powtarzam, że "nie przeczytasz, nie przekonasz się" :)
OdpowiedzUsuńTo ja odpuszczam, nie moje klimaty.
OdpowiedzUsuń