Szpital to nie jest miejsce, gdzie człowiek z chęcią wczytuje się w literaturę tzw. ciężką, bo sam ma dostatecznie ciężko. Toteż kiedy pani laryngolog powiedziała mi, że przyjdzie poleżeć, od razu zdałem sobie sprawę, że chwycone w pośpiechu “Dziewczyny z Portofino” to niekoniecznie dobry wybór i zadzwoniłem do Kitka z prośbą o dostarczenie strawy podnoszącej na duchu. Moja Kochana Żona prośbę spełniła w dwójnasób i przytaszczyła termos rosołku i “Straż! straż!” Pratchetta. W ostatecznym rozrachunku okazało się, że częsty i głośny śmiech jest w przypadku ropnia okołomigdałkowego nieszczególnie zalecany, ale i tak nie żałuję, bo powrót do Amkh-Morpork dał mi wysokoenergetycznego kopa i był świetnym remedium na kontakt z marnością polskiego lazaretu.
Pamiętacie: “Mam tu smoka i nie zawaham się go użyć!”? No to właśnie o tym jest “Straż …”. A właściwie o tym i o Marchewie Żelaznymwładssonie. No, ale zacznijmy od smoka, który przywołany przez żądnego władzy przydupasa lokalnego władcy i jego inteligentnych inaczej pomocników, pustoszy Ankh-Morpork. I jeśli przyzwyczajeni jesteście do supermądrych bestii, mówiących głosem Seana Connery, to lojalnie uprzedzam, możecie się zdziwić. Smok ze “Straży …” to kawał prawdziwego sukinkota. Ale w końcu: “Smoki powinny być okrutne, chytre, nieczule i straszne. (...) coś ci powiem (...) Smoki nigdy nie paliły na stosie, nie torturowały, nie rozpruwały na kawałki i nie nazywały tego moralnością.” Prawda, że można gada nie lubić, ale trudno nie przyznać mu racji? Ok, zatem temat smoczy uznaję za udany i choćby dla niego warto ten konkretny tom ŚD przeczytać. Ale, ale. Pozostaje jeszcze Marchewa. Wyobraźcie sobie charakter Nowego z “Psów”, czyli literalnie trzymającego się prawa żółtodzioba w szeregach służb porządkowych, zapakowany (charakter znaczy) w ciało Pudziana, dla którego ktoś wykonał opcję resize w szerz, razy, powiedzmy, trzy. Ot, Marchewa właśnie. Przybywa do Ankh* z krasnoludzkich kopalni, gdzie był wychowywany jako podrzutek i od pierwszych dni służby, z siłą wodospadu, chroni i służy, wywołując swym entuzjazmem ostre stany migrenowe swojego szefa, komendanta Vimesa.
Niech więc sobie złe języki gadają, że PTerry jest be, a dowcip jego płaski jak powierzchnia powołanego przez niego do życia Dysku. Mnie to lata, jak mawiali starożytni Rzymianie, koło culusa. Dla mnie w jego książkach jest fan, jest inteligentne żonglowanie symbolami i kalkami popkultury i kultury wysokiej, są świetne postacie i niebanalne przypisy. Ja na Dysku po prostu czuje się świetnie, a już przenosiny ze szpitalnej sali, wprost do Ankh-Morpork... poezja. Choć zapach, niestety, podobny.
* "Pokonał pięćset mil i - co zaskakujące - droga przebiegła mu całkiem spokojnie. Ludzi mających sporo powyżej sześciu stóp wzrostu i prawie tyle samo w barach rzadko spotykają w drodze jakieś przygody. Najwyżej jacyś obcy wyskakują czasem na nich zza skał, a potem mówią niepewnym tonem:
- Eee... przepraszam. Wziąłem pana za kogoś innego."
- Eee... przepraszam. Wziąłem pana za kogoś innego."
Za zapach (znaczy nie własny, tylko zestawienie na końcu) i porównanie charakterologiczne do Nowego dostajesz mój prywatny certyfikat jakości, Bazylu. :)
OdpowiedzUsuńA "Straż! Straż!" uwielbiam, tak samo jak całą serię strażową. I chociaż kolejne części bywają sporo lepsze (wg mnie), to ta jest najzabawniejsza. Muszę ją sobie powtórzyć, dobrze, że mi przypomniałeś. Dzięki. :D
A ja za pana Terry'ego mam zamiar się zabrać, ale jakoś nigdy nie ma kiedy. Na półce stoją "Niewidoczni akademicy" i może w święta uda mi się za nich zabrać :) A jeśli nie to wypożyczam "Carpe Jugulum" z biblioteki i wtedy nie ma bata :D
OdpowiedzUsuńNiedawo miałam przyjemność, i to bardzo dużą, czytać. Pratchett ma książki lepsze i gorsze, ale zawsze dobre.
OdpowiedzUsuńNadal najbardziej lubię Rincewinda i magów, ale straż jest na drugim miejscu :)
Uwielbiam Pratchetta i każdą jego powieść (nawet te słabsze :D ), ale tej jeszcze nie czytałam, więc mam ją na liście :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :)
Hej, Marchewa to mój hiroł.
OdpowiedzUsuń