piątek, 6 maja 2011

"Klin" Joanna Chmielewska


W ramach poprawiania sobie humoru zwarzonego zwykłymi życiowymi upierdliwościami oraz zepchniętego w kąt przy pomocy dołujących lektur, postanowiłem zrobić sobie repetesilwuple, ja mawiała pani od francuskiego i przypomnieć cykl o Joannie autorstwa pani Chmielewskiej. I mimo, że “Klin” jawił się resztkom mojej dziurawej pamięci jako “mocno taki sobie”, tom przecie człowiek sumienny i nie będę w serii dziobał jak jaka kura. Więc zacząłem. Od początku.
Od razu powiem, że Joanna drażni mnie niemożebnie swoim egocentryzmem, który dziś określa się raczej jako pewność siebie i asertywność. Na szczęście wszystkie zgrzyty z tym związane rekompensuje swoim totalnym zakręceniem, w gorącej wodzie kąpaniem i niestandardowymi pomysłami rozwiązywania różnych spraw. No i inteligencją, oczywiście. Bo ładna buźka i drugorzędowe cechy płciowe, ładną buźką i drugorzędowymi itd., ale jednak kobitka z głową na karku to jest to.
I cóż ta Joanna takiego robi? Okazuje się, że niby niewiele, bo, summa summarum, akcja sprowadza się do siedzenia bohaterki w domu i odbierania przez nią dziwnych telefonów. Całe szczęście młyn jaki z tej, z pozoru niewinnej, czynności wynika, przyćmiewa nawet ten nad Flossą. A wszystko przez to, że zaniedbana przez mężczyznę kobieta postanawia użyć metody “klin, klinem” i umawia się z przystojnym nieznajomym. Cóż, gdyby spytała mnie o radę powiedziałbym, że z doświadczeń młodości wynika mi jedno: skutkuje, ale do czasu, bo kiedyś klinowanie trzeba przerwać i chwila ta nigdy nie jest miła*.
“Klin” jest przykładem na to, że dobrą książkę rozrywkową można stworzyć pisząc o siedzącej w chałupie, na du@#$fotelu, kobietce. Wystarczy dać jej aparat telefoniczny, kilku znajomych, którzy zgodzą się wziąć udział w joanninych wariactwach, delikatnie doprawić ją wścibstwem i tajemniczym składnikiem ze słoika z etykietą “pierwszy stopień do piekła” i voila, groch z kapustą gotowy. I choć daleko mu do najlepszych części serii, to po powtórnej lekturze kasuję “mocno”, zostawiając “taki sobie”, bo “Klin” naprawdę nieźle poprawił mi humor.

*Oczywiście odnoszę się tu do metody jako takiej i piszę o kilkudniowych ciągach alkoholowych, a nie randkach z nieznajomymi facetami.

Na zachętę sposób Joanny na sprawdzenie czy ukochany jest u siebie. Osobiście po prostu bym zadzwonił, ale ja truskawki cukrem ...

7 komentarzy:

  1. Uwielbiam Chmielewską za jej poczucie humoru.Pisze zabawnie. O to chodzi w prozie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale co było dalej? Był ten pan w pokoju hotelowym, czy nie?
    Za krótki ten fragment...

    OdpowiedzUsuń
  3. Dla mnie generalnie główna bohaterka u Chmielewskiej, czyli - przeważnie - Joanna (jak podejrzewam, swoiste alter ego autorki) - jest niemożebnie irytująca ;) Lubię za to "Lesia" i kontynuację, czyli "Dzikie białko". Ale ja też truskawki cukrem, więc ;) (A swoją drogą, mógłby się już zacząć sezon truskawkowy, o).

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja tam lubię "Krokodyla z kraju Karoliny", bo tam ważną rolę grają szpilki :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Bazylu, a oglądałeś "Lekarstwo na miłość"?

    "Klin" jest średni, ale też miałam tak, że pozytywnie mnie zaskoczył jak sięgnęłam po dłuższej przerwie. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. To ci powiem co ci powiem, ale ci powiem - też po Chmielewską sięgam na odetkanie różnych zatkanych - ale po Tereskę i Okrętkę. Taki powiem młodości, wyobrażam sobie, że znów mam naście lat :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja najbardziej lubię "Lesia" i nie wiedziałam, że ma kontynuację... Muszę doczytać w takim razie. Też planuję przez wakacje poprawić sobie humor i z pewnością Chmielewska znajdzie się na liście lektur!

    OdpowiedzUsuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."