Wielu brało się za bary z rosyjskością, a właściwie z próbą jej zdiagnozowania. Jedni w reportażach, inni w esejach, jeszcze inni w beletrystyce. Wszyscy wskazywali na charakterystyczne cechy, natrząsali się z wad i chcieli sięgnąć dna rosyjskiej duszy, ale czy tak naprawdę komuś się udało? Kolejną próbę, w dość charakterystycznej formie, podjęła Tatiana Tołstoj w swoim “Kysiu”. Dlaczego charakterystycznej? Bo ni to sajens fikcja, ni to bajka, ni pamiętnik. Ot, takie nie wiadomo co. Jak kyś. Ale nie bójcie, nie zabija jak kyś, a bawi, przestrasza, poucza i wyjaśnia jak to z tą Matką Rosją jest, a właściwie będzie, co zresztą na jedno wychodzi, bo według autorki, jej ojczyzna i rodacy bez względu na sytuację pozostają niezmienni.
A więc jest tak. Poszły atomówy i wszystko, łącznie z Moskwą, szlag trafił. Wszystko, acz nie wszystkich. Bo w postapokaliptycznej rzeczywistości, przypominającej nieco epokę kamienną, koegzystują mutanci, urodzeni po, wraz z coraz mniej licznymi Dawnymi, co to wybuch przetrwali i pamiętają czasy sprzed. Zderzenie tych dwóch grup to źródło świetnych dowcipów, zarówno sytuacyjnych jak i słownych, co uznaję za wielki plus, bo przyznaję, lubię kiedy powagę gęsto przetyka się śmiechem. Dalej jest tak, że z ust Benedikta, jednego z mieszkańców Fiodoro-Kuźmiczowa, wioski powstałej na gruzach stolicy, dowiadujemy się, jak to się ludkowie nasi mili zorganizowali. A im więcej mamy informacji, tym szerzej otwieramy oczy i bardziej kojarzymy, że przecież to jest toczka w toczkę, tak jak…teraz.
Długo by można o tej książce, ale ja długo nie lubię. Więc szybciutko wypunktuję jak Brewster Gołotę. Warto za język, stylizowany na prostą, ludową gadkę, pełen kolokwializmów i wulgaryzmów, przetykanych nieznanymi mutantom słowami używanymi przed kataklizmem, co dodatkowo wzmaga już i tak silny efekt komiczny. Chapeau bas przed Jerzym Czechem, za przekład, który, jak mniemam, był cholernie trudnym wyzwaniem, ale udał się - miodzio. Warto za próbę przedstawienia stosunków społecznych, które od czasów Ruryka charakteryzują się podobnym schematem i, jak pokazuje Tołstoj, nawet totalna rozpierducha nie jest w stanie nic w nich zmienić. Warto w końcu dla przedstawionej w książce miłości do słowa pisanego, która, choć w przypadku Benedikta wypaczona, zawsze towarzyszy życiu mola książkowego.
A zatem idźcie i czytajcie, a na zachętę macie próbkę językowej małmazji, która albo Was do lektury przekona albo w cholerę odrzuci. Hej!
"Tako o książkach zawsze mówią: strawa duchowa. Prawdać to, zaczytasz się - i jakoby w brzuchu mniej burczało. osobliwie, jeśli palisz, czytający. Pewnie, różne książki się trafiają. Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, trudzi się bezustannie. To bajki, to wiersze, to powieść, to kreminał albo nuwelę, abo jaki essej, a przeszłego roku raczył Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imie jego, napisać szopenhałera, to jakoby powiadanie takie, tylko za cholerę nie zrozumiesz. Długie takie, kruca, najmniej trzy miesiące w dziesiątkę je przepisywali, to się i umęczyli. Konstantin Leonticz chwalił się, że wszystko zrozumiał - no, ale ten to zawsze się chwali. Śmiali się wszyscy. "Co, kochaneczku, zrozumiałeś? To powiedz, o czym to: kto gdzie poszedł, kogo zobaczył, z kim figle-migle robił, i kogo zabili? Aha? Nie wiesz? Cha, cha, cha!". Nazywało się toto "Świat jako wola i wystawienie"; tytuł dobry, nęcący. Przecie zawsze człek sobie coś wystawia, osobliwie, kiedy spać legnie; siermięgę pod siebie podetka, żeby nie wiało, głowę szmatą okryje, jedną nogę podwinie, drugą wyciągnie, kułak pode głowę abo łokieć. Potym pokręci się, poduszkę na zimną stronę obróci, na powrót siermięgę podetka, jeśli zlazł, powierci się - i zasypia."
Bazylu, Bazylu napisałeś o języku tej książki i przekładzie wszystko to, co czułam czytając tę powieść. Właśnie dlatego takie książki mogę czytać tysiącami. Najlepiej z przymkniętymi oczami, by móc się delektować. ;)
OdpowiedzUsuńCzytałam ostatnio i byłam nią zachwycona. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńclevera To nie mnie, kochanieńka, dziękować, ale Fiodorowi Kuźmiczowi, niech się sławi imię jego, bo to on Benedikta natchnął, no i trudził się biedaczek nad temi szopenchałerami niemożebnie :)
OdpowiedzUsuńBibliofilka Zachwyt może nie, bo troszkę denerwowały mnie te rzewne dumki głównego bohatera. Te porywy słowiańskiej duszy, co to w step gnać, gnać, albo rdzę pić, oj pić! Ale ogólnie, bardzo dobra!
Po przeczytaniu notki u Bibliofilki przypomniałem sobie, że strasznie dużo w książce odniesień do rosyjskiej spuścizny literackiej (choć nie tylko) i części smaczków człek nie znający np. poezji Puszkina po prostu nie wyłapie. Co oczywiście nie zmienia mojego zdania o książce :)
OdpowiedzUsuńJerzy Czech dał już popis tłumacząc Akunina, więc tutaj na pewno też odwalił kawał dobrej roboty. W ogóle tej pisarki nie znam, ale na wyzwaniu rosyjskim sporo ludzi o niej pisze, no i ta fabuła, brzmi niesamowicie. Wezmę ją kiedyś pod rozwagę, Bazylianie.
OdpowiedzUsuńJa ją już mam w głowie, o, mam! I chętkę!
OdpowiedzUsuńCzytałam i zgubiłam, niestety. A jest w niej świetny pomysł na organizację biblioteki, prawda?:)
OdpowiedzUsuńJeśli jeszcze Ci mało, polecam 'Wszystko jest iluminacją', tam też i autor i tłumacz pielęgnują szaleństwo.