Zacznijmy może od rzeczy przyjemnych. Starszy jest fanem prozy pani Agnieszki i to nie podlega dyskusji. Na każdych Targach w Krakowie jednym z pewników jest wizyta na stoisku Zielonej Sowy, zakup najnowszego tomu którejś z serii oraz odstanie w - z roku na rok coraz dłuższej - kolejce do autorki w celu zdobycia autografu i odbycia niezobowiązującej pogawędki. Tak, pogawędki, bo pani Stelmaszyk wysłuchuje swoich czytelników i poświęca im wiele uwagi, co niektórych rodziców, którzy chcieliby tylko podpisać książkę (bo tak wypada), wyprowadza z równowagi ("No nie! Ona ich jeszcze zagaduje! Bez sensu!!").
Kiedy więc na rynku pojawił się pierwszy tom cyklu, jak wynikało z opisów, przeznaczonego dla troszkę młodszego czytelnika, ucieszyłem się wielce, bo pomyślałem, że jak historia zażre u Młodszego, to potem problem z podsuwaniem lektur na jakiś czas mamy z głowy. Wystarczy po prostu odsyłać do półki starszego brata, z której będzie czerpał garściami. "Kroniki Archeo" czy "Koalicja szpiegów", proszę bardzo! I wszystko byłoby fajnie, ale ...
"Imaginarium" to historia, której ramy jakbyśmy już skądś znali. Dziecko, które niewiele wie o przeszłości swoich rodziców (jedno z nich nie żyje), które obdarzone jest pewnymi niezwykłymi cechami (tu, niebywałe umiejętności konstruktorskie) i które, koniec końców, trafia do niezwykłej krainy (tytułowego Hogwa..., wróć!, Imaginarium). Znamy? Znamy! Również motyw wysłania dziecka na niechciane wakacje, które nagle okazują się być tymi naj naj, nie jest literaturze obcy. I nie czynię tu bynajmniej zarzutu korzystaniu ze sprawdzonego trzonu fabularnego (a analogii jest więcej niż tu wymienione), bo nie on jest tak naprawdę najistotniejszy, a to co wokół niego upleciono. I to tu właśnie upatruję słabości wstępu do tajemnicy Gildii Wynalazców. Bo nie wystarczy duża dawka autorskiej, nomen omen, imaginacji, której, owszem, w książce nie brakuje, trzeba jeszcze utrzymać ją w ryzach i nie dać się porwać ułudzie najprostszych rozwiązań, a takich jest w tej opowieści co niemiara.
Zanim jednak przejdę do dziegciu, mniód. Podoba mi się pomysł na steampunkową krainę, gdzie MacGywer robiący ze sznurówki, wykałaczki i tubki po paście do zębów helikopter, czułby się totalnie u siebie. I tak też czuje się w niej główna bohaterka, Marianna, dla której przesiadywanie w warsztacie to chleb powszedni. Ba, swoją pasją zaraża towarzyszącego jej w przygodach Miłosza. Zresztą ten nie ma za bardzo wyjścia, bo konstruowanie jest w tytułowym świecie podniesione do rangi sztuki. Fajne to i mądre, szczególnie w obliczu tego, że coraz większa liczba ludzi nie potrafi wytwarzać, a sprawność manualna dziecięcych rąk maleje (z wyjątkiem kciuków i palców wskazujących), w zastraszającym tempie. Duży plus.
Niestety są też i minusy. I żeby nie było, na niektóre zwrócił mi uwagę słuchający 9latek. Po pierwsze - nagminnie stosowany deus ex machina. Czyli bohaterowie mają pewien gadżet, który technomagicznie ratuje ich kilkukrotnie z najgorszych opałów. Do tego stopnia zabiło to napięcie, że Młodszy w końcu nie wytrzymał i przy kolejnej takiej akcji rzekł po prostu: "Aha!, ja wiem co teraz będzie. Zrobią to i to i będzie dobrze.". I rzeczywiście tak było. Samo utrzymywanie czytelnika w niepewności i oczekiwaniu na to co dalej, też jest nad wyraz sztuczne. Ktoś coś wie, ale z niewiadomej przyczyny, nie powie, choć zasadniczo mógłby. Albo bohaterowie zdobywają przedmiot i chcą go obejrzeć, ale dorosły opiekun rzecze: "Nie teraz. Przyda ci się w odpowiedniej chwili." i pewnie rzeczywiście, w którejś z "odpowiednich chwil" drugiego tomu, kiedy wydawać się będzie, że młodzi ludzie znajdą się w matni bez wyjścia, tak się stanie. Tylko co, jeśli nauczony doświadczeniami z pierwszego tomu czytelnik, w ogóle się tym nie przejmie, bo przecież jest gadżet i załatwi sprawę. Słaby patent i moim zdaniem zniechęcający do kontynuacji.
Mógłbym się jeszcze czepić momentami długich, a nic nie wnoszących do akcji dialogów i sensowności niektórych scen ("Wreszcie wpadli do niewielkiej komnaty. (...) Z ciemnego kąta wyszli dwaj strażnicy ..." - Tato, a po co ci strażnicy siedzieli w ciemnych kątach niewielkiej komnaty?). Mógłbym popsioczyć na zbyt dużą swobodę jaką cieszą się bohaterowie (na tę samą przypadłość cierpiała w ostatnim tomie swoich przygód Flawia de Luce), ale to już moje, dorosłe smęcenie. Bardziej na niekorzyść książki przemawia fakt, że garnący się początkowo do lektury młodzian, z każdą dziesiątką stron jakby coraz mniej chętniej wracał do Imaginarium. Oczywiście dam szansę kontynuacji, z wiarą, że historia wyjdzie poza schemat pierwszego tomu.
PS. Podczas komentowania wpisu przypomniał mi się niewątpliwy atut omawianej tu pozycji - ilustracje! Szkoda, że jest ich tak mało, bo Anna Oparkowska idealnie wstrzeliła się w klimat opowieści. Nie potrafię pisać o obrazach, ale zajrzyjcie tu, a mam nadzieję zrozumiecie o co mi chodzi. Spójrzcie tylko na minę Marianny zapamiętale wiercącej. A ta ściana z mnogością narzędzi ... Tak, strona wizualna książki bardzo mi się podoba.
Kiedy więc na rynku pojawił się pierwszy tom cyklu, jak wynikało z opisów, przeznaczonego dla troszkę młodszego czytelnika, ucieszyłem się wielce, bo pomyślałem, że jak historia zażre u Młodszego, to potem problem z podsuwaniem lektur na jakiś czas mamy z głowy. Wystarczy po prostu odsyłać do półki starszego brata, z której będzie czerpał garściami. "Kroniki Archeo" czy "Koalicja szpiegów", proszę bardzo! I wszystko byłoby fajnie, ale ...
"Imaginarium" to historia, której ramy jakbyśmy już skądś znali. Dziecko, które niewiele wie o przeszłości swoich rodziców (jedno z nich nie żyje), które obdarzone jest pewnymi niezwykłymi cechami (tu, niebywałe umiejętności konstruktorskie) i które, koniec końców, trafia do niezwykłej krainy (tytułowego Hogwa..., wróć!, Imaginarium). Znamy? Znamy! Również motyw wysłania dziecka na niechciane wakacje, które nagle okazują się być tymi naj naj, nie jest literaturze obcy. I nie czynię tu bynajmniej zarzutu korzystaniu ze sprawdzonego trzonu fabularnego (a analogii jest więcej niż tu wymienione), bo nie on jest tak naprawdę najistotniejszy, a to co wokół niego upleciono. I to tu właśnie upatruję słabości wstępu do tajemnicy Gildii Wynalazców. Bo nie wystarczy duża dawka autorskiej, nomen omen, imaginacji, której, owszem, w książce nie brakuje, trzeba jeszcze utrzymać ją w ryzach i nie dać się porwać ułudzie najprostszych rozwiązań, a takich jest w tej opowieści co niemiara.
Zanim jednak przejdę do dziegciu, mniód. Podoba mi się pomysł na steampunkową krainę, gdzie MacGywer robiący ze sznurówki, wykałaczki i tubki po paście do zębów helikopter, czułby się totalnie u siebie. I tak też czuje się w niej główna bohaterka, Marianna, dla której przesiadywanie w warsztacie to chleb powszedni. Ba, swoją pasją zaraża towarzyszącego jej w przygodach Miłosza. Zresztą ten nie ma za bardzo wyjścia, bo konstruowanie jest w tytułowym świecie podniesione do rangi sztuki. Fajne to i mądre, szczególnie w obliczu tego, że coraz większa liczba ludzi nie potrafi wytwarzać, a sprawność manualna dziecięcych rąk maleje (z wyjątkiem kciuków i palców wskazujących), w zastraszającym tempie. Duży plus.
Niestety są też i minusy. I żeby nie było, na niektóre zwrócił mi uwagę słuchający 9latek. Po pierwsze - nagminnie stosowany deus ex machina. Czyli bohaterowie mają pewien gadżet, który technomagicznie ratuje ich kilkukrotnie z najgorszych opałów. Do tego stopnia zabiło to napięcie, że Młodszy w końcu nie wytrzymał i przy kolejnej takiej akcji rzekł po prostu: "Aha!, ja wiem co teraz będzie. Zrobią to i to i będzie dobrze.". I rzeczywiście tak było. Samo utrzymywanie czytelnika w niepewności i oczekiwaniu na to co dalej, też jest nad wyraz sztuczne. Ktoś coś wie, ale z niewiadomej przyczyny, nie powie, choć zasadniczo mógłby. Albo bohaterowie zdobywają przedmiot i chcą go obejrzeć, ale dorosły opiekun rzecze: "Nie teraz. Przyda ci się w odpowiedniej chwili." i pewnie rzeczywiście, w którejś z "odpowiednich chwil" drugiego tomu, kiedy wydawać się będzie, że młodzi ludzie znajdą się w matni bez wyjścia, tak się stanie. Tylko co, jeśli nauczony doświadczeniami z pierwszego tomu czytelnik, w ogóle się tym nie przejmie, bo przecież jest gadżet i załatwi sprawę. Słaby patent i moim zdaniem zniechęcający do kontynuacji.
Mógłbym się jeszcze czepić momentami długich, a nic nie wnoszących do akcji dialogów i sensowności niektórych scen ("Wreszcie wpadli do niewielkiej komnaty. (...) Z ciemnego kąta wyszli dwaj strażnicy ..." - Tato, a po co ci strażnicy siedzieli w ciemnych kątach niewielkiej komnaty?). Mógłbym popsioczyć na zbyt dużą swobodę jaką cieszą się bohaterowie (na tę samą przypadłość cierpiała w ostatnim tomie swoich przygód Flawia de Luce), ale to już moje, dorosłe smęcenie. Bardziej na niekorzyść książki przemawia fakt, że garnący się początkowo do lektury młodzian, z każdą dziesiątką stron jakby coraz mniej chętniej wracał do Imaginarium. Oczywiście dam szansę kontynuacji, z wiarą, że historia wyjdzie poza schemat pierwszego tomu.
PS. Podczas komentowania wpisu przypomniał mi się niewątpliwy atut omawianej tu pozycji - ilustracje! Szkoda, że jest ich tak mało, bo Anna Oparkowska idealnie wstrzeliła się w klimat opowieści. Nie potrafię pisać o obrazach, ale zajrzyjcie tu, a mam nadzieję zrozumiecie o co mi chodzi. Spójrzcie tylko na minę Marianny zapamiętale wiercącej. A ta ściana z mnogością narzędzi ... Tak, strona wizualna książki bardzo mi się podoba.
Okrutny, bezwzględny Bazylu! Dobrze, żeś powrócił :)
OdpowiedzUsuńNie poradzę, źle mi się czytało i tyle. I choć sam pomysł, jak już napisałem, uważam za zacny, tak z wykonaniem jest gorzej. Mam wrażenie, że największą krzywdę tej książce zrobiło założenie, że to musi być cykl i dążenie do tego, by kolejne tomy czymś zapełnić. Okrutny i bezwzględny redaktor byłby mile widzianym. Przeze mnie, rzecz jasna :D
UsuńOkrutni i bezwzględni redaktorzy nie są w cenie :P Wiem, co mówię :)
UsuńA przy słabych założeniach ciąg dalszy raczej rewelacyjny nie wyjdzie.
W ogóle nie rozumiem skąd to parcie na cykle. Czy już naprawdę nie można wymyślić kozackiej historii na ~300 stronach, tylko tłuc ich tysiąc z czego 2/3 to wata?
UsuńKasa, misiu, kasa. Ale poza tym, jak patrzę na moją Starszą, to ona niemal wyłącznie czyta cykle, im dłuższe, tym lepsze, więc jest popyt.
UsuńSam bardzo lubię cykle, a najbardziej te ukończone :P I rozumiem przywiązanie czytelnika, bo jak się polubi postacie i dekoracje, to z chęcią się do nich wraca. Lubię jednak, jeśli kolejne tomy są na tyle zwartymi konstrukcjami, że można porzucić lekturę bez żalu już po pierwszym tomie, a mimo to nie ma się poczucia, że przeczytało się tylko wstęp, a jak chce się resztę, to jazda do księgarni. A to jest właśnie ten przypadek. XIX wiek miał powieści w odcinkach, a XXI jak widać w cyklach :P
UsuńAch, to jest TEN przypadek. No to faktycznie nieładnie. Zrezygnowałem kiedyś z tego powodu z żeńskiej wersji Harry'ego Pottera, bo 700 stron okazało sie jedynie wstępem do zasadniczych przygód.
UsuńZnam bardziej skrajne przypadki, ale rzeczywiście "Imaginarium", żeby użyć brydżowej paraleli, trzyma karty przy orderach. Plus te nielogiczności (tajne stowarzyszenie, które zbiera się w odludnym miejscu, a w komnacie spotkań, przy wejściu, trzyma księgę z listą spiskowców, buahaha!), sam rozumiesz, że nie mogłem nad tym przejść bez słowa :(
UsuńNo bo dla dzieci to nie trzeba dbać o logikę, wiadomo :D
UsuńDopuszczam tu pewną dowolność, bo to i w książkach i w filmach dla dorosłych nie raz odwieszaliśmy zdrowy rozsądek na kołeczek, ale znajmy umiar :) A może jestem zbyt wymagający? Z chęcią przeczytałbym jakiś kontrgłos w tej sprawie /zerka znacząco/ :)
UsuńNie zerkaj, nie poświęcę się, nawet Kronik Archeo nie zdzierżyłem, bo podlatywały Panem Samochodzikiem.
UsuńProszę nie podnosić ręki na Pana Tomasza! :P Pacholęciem będąc lubiłem Nienackiego pasjami, to już Tomki mi tak nie wchodziły i w tej stronie szukałbym analogii do Kronik :)
UsuńAleż w dzieciństwie to i ja Pana Tomasza łyżkami :D W przeciwieństwie do Tomków, ale metoda pisarska w Archeo to jednak czystej wody Nienacki.
UsuńDeliberowałbym, ale to musiałbym przypomnieć sobie jakiegoś Tomka, bo paru Nienackich powtarzałem nie tak dawno temu i jakoś nie widzę podobieństw :)
UsuńA z naszej pogaduchy wynikł jeszcze jeden plus dla książki, o którym, skupiony na minusach, zapomniałem napisać. Idę edytować notkę :)
Walenie obszernych wykładów jako podstawowa metoda popularyzacji wiedzy :) Tyle że w Archeo po części załatwiają to ramki na marginesach :)
UsuńZaznacz, co dopisałeś.
Poszło. Nie wiem czemu, mimo że bardzo lubię ilustracje w książkach (choć nie zawsze trafiają w me chimeryczne gusta), to zazwyczaj zapominam dodać o nich choćby wzmianki (bo rozpisywanie się o graficznej stronie idzie mi niesporo).
UsuńNo obrazki faktycznie dobre.
UsuńW ogóle wizualnie papierowa wersja jest bardzo klimatyczna i przyciągająca wzrok. Aż żałowałem, że lektorzyć przychodzi z tabletu :(
UsuńAle za to z tabletu to tak nowocześnie :)
UsuńChcąc pozostawać w klimacie, to musiałbym mieć tablet mechaniczny. Najlepiej na parę. Bliżej bowiem Mariannie i jej towarzyszom myślą i czynem do Watta niż do Jobsa :)
UsuńNoo, panie kolego, to jest pomysł. Teraz tylko mus dopisać dokoła całą opowieść :)
UsuńJa z tego rocznika, który uważa, że nie wszyscy muszą :P
UsuńTo bardzo dobry rocznik :D
UsuńMarianna! Cudne imię dla bohaterki!
OdpowiedzUsuńTak czekałem na Twój komentarz i się doczekałem :D Może przeczytaj z sentymentu do imienia, bo chętnie bym skonfrontował ze zdaniem kogoś znajomego :)
UsuńJeszcze nie. Target mi dopiero dorasta.
UsuńNo to będziesz przygotowana i już z wiedzą, czytać dzieciom czy nie :P
Usuń