"Rzeczpospolita kłamców" pana Łysiaka miała obnażyć króla. Niestety problem z tym jest taki, że król już dawno jest nagi i nie trzeba zdzierać z niego szat. No bo, czy koniecznym jest czytanie ponadtrzystustronicowego elaboratu piętnującego tzw. postsolidarnościową lewicę i jej główne postacie oraz jej wpływ na życie: polityczne, kulturalne i... w ogóle życie w kraju nad Wisłą, żeby wiedzieć, że źle się dzieje i to, bynajmniej, nie w państwie duńskim? Autor uważa, że trzeba - ja, że nie.
O czym to jest? "Różowy salon", który jest głównym bohaterem książki i jednocześnie spiritus movens wszelkiego zła na świecie zostaje ujawniony. Czytelnik dowiaduje się m.in.: o stalinowskich korzeniach osób z tzw. "świecznika" (padają nazwiska: Kuroń, Mazowiecki, Miłosz i... Michnik. Po stokroć Michnik), o skazie mediów, których lewacki przekaz ma za zadanie ogłupiać i deprawować społeczeństwo, o nieszczęściu jakie dotyka prawdziwych patriotów na skutek salonowego spisku (nie mogą rządzić, pisać i robić wielu innych rzeczy, które pomogłyby Polsce), etc. etc.
Internet pełen jest sprzecznych opinii na temat wzmiankowanej książki. Jedni wynoszą pod niebiosa (to najczęściej ci, dla których zaskoczeniem są stalinowskie panegiryki Szymborskiej i Miłosza, bądź wspólne zdjęcie A. Michnika i W. Jaruzelskiego) i mają poczucie współudziału w odkrywaniu wielkiej, dziejowej tajemnicy. Inni psioczą, że autor zbyt daleko się posunął w swoich fobiach i napisał niestrawny pasztet.
Według mnie prawda jak zwykle leży pośrodku. Dobrze, że ktoś przypomina o niesławnym "tańcu" z systemem tym, którzy myślą, że nikt już o nim nie pamięta. Dobrze, że ktoś zwraca uwagę na schyłek kultury jako takiej. W wielu miejscach można tylko przytaknąć autorowi. Źle, że pan Łysiak czyni to w formie co najmniej niezręcznej. Cytując sam siebie, powtarzając peany na swą część, pusząc się i potupując nóżką. W formie, która uwłacza myślącemu człowiekowi (te wszystkie łopatologiczne tłumaczenia, te nieustanne vulgo dla prostaczków) co dziwi o tyle, że niewiarę w inteligencję czytelnika zarzuca np. tabloidom.
Przykłady można by mnożyć, lecz jak dla mnie w większości in minus. Ad exemplum (ulubione, mam wrażenie, słówko autora, które ma pokazać szaraczkom: "jaki ze mnie erudyta"): pan Łysiak wytyka innym nieumiejętność posługiwania się literacką polszczyzną, sam wymyślając kolejny zamerykanizowany (jakby jeszcze było ich mało) neologizm "something pojebałos'" i cieszy się jak dziecko z tego, że to powiedzonko "zrobiło karierę".
Mało tego, w nawiasie, ćwiercinteligent - czytelnik ma wytłumaczone co ów zlepek słów znaczy. Skoro jest autor tak bezkompromisowy na jakiego pozuje, to na przyszłość proszę się z polskim "coś się popierdoliło" nie krępować - ja się nie obrażę.
PS. Tylko czekam, co za jakiś czas będzie miał autor do powiedzenia o rządach "jednych z nielicznych uczciwych polityków III RP(...) konsekwentnych prawicowców, ludzi honoru i autentycznych mężów stanu"*.
* Tekst z marca 2006 roku :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."