sobota, 11 października 2008

"Historia Lisey" Stephen King


Wymęczyła mnie ta książka okrutnie. I w sumie na tym mógłbym pisanie tych [Przeczytanych] zakończyć, bo po co mi jeszcze męki wyrażania opinii o książce męczącej ;) Jednak kwardym trza być i zrezygnować z lakoniczności, by przestrzec (bądź zachęcić, bo z tym, to różnie jest) przed lekturą "Historii Lisey".
Stephen King od jakiegoś czasu przyzwyczajał nas do tego, że kanoniczną swą twórczość, czyli pisanie stricte horrorów, odstawił na tor boczny i rozpoczyna Eksperymenty. Właśnie takie przez duże E. Z formą. Ze stylami. Najczęściej ich mieszaniem, bądź zupełnym zapuszczaniem się na pisarskie dla niego terras incognitas. Niestety, o ile lubiłem starego Kinga, o tyle ten nowy, "eksperymentalny", bardziej mnie drażni niż zachwyca. Ale po kolei ...
Książka, jak sam tytuł wskazuje, to historia kobiety. W zasadzie nic nie wyróżniałoby jej spośród milionów innych kobiet, gdyby nie to, że była żoną sławnego pisarza Scotta Landona. (Od razu widać, że King postanowił w ten swoisty sposób podziękować za wsparcie swej żonie Tabithcie, którą do tej tej pory wymieniał tylko w podziękowaniach.). Poznajemy ją dwa lata po śmierci męża, kiedy zabiera się do uporządkowania schedy po nim. No i właśnie od tej chwili zaczynają się schody.
Dla bohaterki:
- bo pojawia się psychopatyczny fan męża, który ma pewien plan dotyczący pozostawionej przez niego spuścizny;
- bo jego pojawienie wyciąga z jej pamięci mroczne tajemnice rodzinne;
- bo to wszystko zbiega się z codziennymi kłopotami i chorobą psychiczną siostry.
Dla mnie jako czytelnika:
- bo ilość zastosowanych przez Kinga w książce neologizmów - które, używane przez małżonków, miały obrazować ich zażyłość, a które powtarzane setki razy, powodowały, że bohaterka objawiła mi się dotkniętą nerwicą natręctw - zabijała;
- bo rozwiązania fabularne w stylu: "szósty zmysł bohaterki kazał jej zrobić to i to, choć była to czynność absurdalna, tylko po to żeby udała się następna scena" wkurza mnie nie od dziś;
- bo są dłużyzny fabularne;
- bo lepiej było po raz drugi przeczytać "Lśnienie" ;)
Książce dałem biblioNETkową tróję, bo podobał mi się pomysł pokazania osoby, która pozostaje w cieniu sławnego towarzysza i konsekwencji jakie taki układ dla niej ze sobą niesie. Niestety wykonanie, a szczególnie przeniesienie akcji do Nibylandii (przeczytacie - zrozumiecie) jest, krótko mówiąc, takie sobie. Wolałem horror, który rozgrywał się w głowie Jacka Torrance.

2 komentarze:

  1. Pożyczył mi mackowaty. Zaczęłam, zmęczyła mnie w 1/3, odłożyłam. Porwał ją mąż, przeczytał całe , krzywiąc się pod nosem i rzekł do mackowatego, że nikłe jakieś walory tam są.
    Na to dostał odpowiedź: a to pożyczane było Agnes, nie tobie. Tobie bym inną pożyczył.

    Wniosek: mnie ma się podobać? To czemu leży gdzieś w kącie?

    OdpowiedzUsuń
  2. U mnie, z racji nikłej ilości wolnych kątów do zarzucania książkami (od tego są zabawki), wróciła do biblioteki, skąd na szczęście pochodziła :)

    OdpowiedzUsuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."