Słyszałem wiele dobrego o kunszcie pisarskim pana Chwina i dlatego skusiłem się na zdjęcie z półki jego "Żony prezydenta". Nie wiem niestety, czy pozycja to dla niego reprezentatywna, wiem za to jedno - książka mi się nie podobała.
Fabuła nawiązuje do trendów, które napędzają dzisiejsze "masowe" czytelnictwo. Teorie spiskowe, wielcy tego świata zaplątani w tajemne intrygi, seks, przemoc i rock & roll - chciałoby się powiedzieć. Niejakie novum stanowi wprowadzenie, jako narratora, osadzonego w zakładzie psychiatrycznym wojskowego, sierżanta Nicka Karpinsky, z którego to wytworów "terapii pisaniem" poznajemy całą historię. I chyba nie jest przypadkiem, że przypomina ona sen pijanego schizofrenika.
Prezydent RP ma kogoś na boku, kraj się dowiaduje, prezydentowa ucieka, porzucając swój image Pierwszej Damy i przystaje do stacjonującej pod Warszawą bandy terrorystów, w których zresztą mesjanistycznym przywódcy zakochuje się bez pamięci. Mało... ? Kochanka głowy polskiego państwa okazuje się kochankiem, żona prezydenta chce wysadzić ambasadę USA i w rezultacie trafia do tajnej bazy, w której trzymany jest też Bin Laden. Mało... ? Bo można by tak jeszcze długo.
Pod płaszczykiem przejaskrawionej political-fiction, snuje autor swe przemyślenia na temat kondycji współczesnego świata. Że media be, że terroryzm ma swoje przyczyny, że USA to wcale nie pany itp., itd. Wrzuca do wora najgłośniejsze światowe wydarzenia, dodaje trochę ikon popkultury (Freddie Mercury, nie śpiewał chyba w The Queens, ale w końcu to historia alternatywna), dosypuje spiskowego proszku i gdzieś w tle, ustami Nicka, komentuje, komentuje ... tylko, że ja tych komentarzy, jakby, niezbyt ciekaw jestem.
Podsumowanie - można, acz niekoniecznie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."