Pamiętacie może jak w drugiej połowie lat 80-tych Polskę zalała nagle fala literatury rozrywkowej? Od Ludlumów i Forsythe'ów począwszy, a na horrorowych seriach Ambera i Phantom Pressu skończywszy. Ech, Masterton, Guy N. Smith i inni twórcy straszaków klasy B, a wśród nich James Herbert, którego twórczość jawi mi się, na tle wymienionych autorów, in plus, choć to może tylko zwietrzałe wrażenie. Nic więc zatem dziwnego, że kiedy zobaczyłem na podaju "Dom czarów" tegoż, postanowiłem zafundować sobie nostalgiczną podróż w czasy, kiedy historie o duchach, sektach i pradawnych indiańskich demonach potrafiły człowieka wciągnąć tak, że hej. Przeczytałem w dwa dni - podróż się udała i przypomniała mi, jak to kiedyś człowieka wsysało do książki. Może to i czcza rozrywka, ale warto było.
"Dom ..." to typowa opowieść o nawiedzonym miejscu, w tym przypadku wiejskiej, położonej w lesie posiadłości, do której wprowadza się zakochana para. Mike i Midge, londyńscy artyści, przeprowadzają się na wieś, by odpocząć od wielkomiejskiego szumu, nacieszyć się sobą i znaleźć zacisze do pracy zawodowej. Gry na gitarze i komponowania w jego przypadku i malowania - w jej. Wysupłują więc wszystkie zaskórniaki, sprzedają mieszkanie w stolicy i voila, Gramayre, bo tak zwie się kupiony domek, jest ich. Początek jest sielski, ale mimo że nasza para dostaje seksualno - zawodowego speeda, a leśne zwierzątka jedzą im z rąk, czujemy że coś jest nie tak. No i oczywiście jest, ale to już sza, żeby za wiele nie zdradzić.
Kupuję humor narratora (Mike) i samą historię, która choć mało krwawa, momentami podnosi włoski na ramionach. Wierzę, że domy wchłaniają w siebie atmosferę wytwarzaną przez mieszkańców i w jakiś sposób skumulowaną, dobrą lub złą, mogą po latach emanować. Wiem, głupie to, ale cóż poradzić. Dlatego tak lubię książki grozy, w których dom gra pierwsze skrzypce. I choć opowieści o Gramayre daleko do historii rozgrywającej się w hotelu Panorama, to jednak bawiłem się przy niej (a raczej bałem), świetnie.
Ja na swoim koncie mam jedynie Mastertona....inne "przyjemności" mnie ominęły:)
OdpowiedzUsuńZ niecierpliwością czekałam na tę recenzję (zresztą jak na wszystkie Bazylkowe) i czuję się zachęcona do przeczytania tej powieści. Moją uwagę zwróciły też: "Pewnego razu..." oraz "Święte miejsce". Czy zamierzasz może, Bazylku, sięgnąć po nie?
OdpowiedzUsuńnaczynie_gliniane Moja przygoda z horrorami rozpoczęła się od "Manitou", które zresztą gdzieś jeszcze zalega na półce w domu rodzinnym.
OdpowiedzUsuńcremonka Powiem tak. "Dom ..." dostarczył mi dużo frajdy, ale na razie mam dość tego typu literatury. Tak w ogóle, to powędrował z powrotem na podaja, więc jeśli korzystasz ... :D
Omalże nie wzięłam, bo mam Cię, Bazylu, w ulubionych, i powiadomienie przyszło, myślałam, że to jedna z moich poszukiwanych :D
OdpowiedzUsuńAgnes Było brać, bo się z podajowych punktów wyprztykałem do zera :)
OdpowiedzUsuńJa też, na wyzwanie, zostało na jedną książkę, więc oszczędzam :)
OdpowiedzUsuń