Przy okazji opisywania wrażeń związanych z lekturą kolejnych jego książek, podkreślałem, że Dennis Lehane to pisarz w swej kategorii bardzo dobry. I choć gatunek, który reprezentuje, czyli thriller, uważany jest powszechnie za literaturę drugiej kategorii, to jego "Rzeka tajemnic", czy "Wyspa skazańców" pokazały, że nawet w tak mało poważanej literackiej "szufladzie" można pokazać maestrię pióra. Jakież więc było moje zaskoczenie, kiedy po raz pierwszy w mych rękach znalazło się "Miasto niepokoju", książka opisująca kawałek historii ulubionego miasta pisarza, Bostonu. Czy odejście od sprawdzonego wzoru na sukces i napisanie rodzinnej sagi mocno osadzonej w historycznych realiach, to był dobry krok. Po odwróceniu ostatniej strony stanowczo mogę powiedzieć - "O, tak!".
Jeśli chcecie zobaczyć obraz Stanów nie jako krainy mlekiem i miodem płynącej, ale jako kraju, który zmaga się z nadciągającym kryzysem (czas akcji to okolice roku 1919), bezrobociem i związanymi z nimi niepokojami społecznymi i politycznymi, nie mogliście lepiej trafić. Jeśli dołożycie do tego problemy rasowe, kłopoty z powracającymi z Europy żołnierzami oraz druzgoczące skutki epidemii grypy hiszpanki, a na czubku jak wisienkę, położycie strajk bostońskich policjantów i jego koszmarne dla miasta skutki, to i tak macie przed oczami dopiero połowę monumentalnego fresku jakim jest "Miasto niepokoju". W końcu tło, tłem, ale żadna powieść nie może obejść się bez indywidualnych losów jednostek. A te są zarysowane po prostu świetnie. Dylematy młodego funkcjonariusza Dannego Coughlina i jego rozdarcie między rodziną, a obowiązkiem, między układami, a prawością, naprawdę poruszają. Podobnie zresztą jak historia Luthera Laurenca, czarnoskórego chłopaka, cierpiącego za błędy młodości. A to tylko dwie z wielu pojawiających się na kartach książki postaci, z których każda jest równie dobrze sportretowana i to bez względu na to, czy została wymyślona przez autora, czy też miała swego odpowiednika w historii, bo autentyczne postacie, a jakże, pojawiają się w "Mieście ...".
W zasadzie, jeśli miałbym wymienić jakąś wadę, to może niezbyt szczęśliwe dla polskiego czytelnika rozpoczęcie. Powieść zaczyna się bowiem dość szczegółowym opisem meczu baseballowego, zasady którego to sportu są, dla mnie przynajmniej, czarną magią. Podobnie jak i słownictwo z nim związane. To może odstraszyć (tak stało się z Kitkiem) i wtedy nici ze wzruszeń, wartkiej akcji i spojrzenia na kawałek historii USA z punktu widzenia mieszkańców Bostonu roku 1919. A szkoda by było, bo to naprawdę wciągająca lektura i z niecierpliwością czekam, czym autor zaskoczy mnie po niej.
Ja również lubię być zaskakiwana... Przyjrzę się temu autorowi z bliska.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie :)
Dla mnie ogromną niespodzianką z zaskoczeniem, którego w ogóle się nie spodziewałam, był "Metodyk" Daniela Radziejewskiego. A czystym sumieniem polecam - świetna lektura :)
OdpowiedzUsuńDo schowka.
OdpowiedzUsuńA ja obejrzałam w zeszłym tygodniu "Wyspę skazańców". Film bardzo dobry i zastanawiam się na ile to zasługa książki, a na ile świetnego duetu Scorsese/DiCaprio...
OdpowiedzUsuń