wtorek, 20 kwietnia 2010

"Zaginiony symbol" Dan Brown


Są autorzy, którzy odważnie porzucają stworzone przez siebie wzory na sukces i próbują czegoś nowego, jak choćby opisywany niedawno Dennis Lehane. Są też tacy, którzy chwyciwszy byka za rogi, czy jak kto woli, dojną krowę za strzyki, trzymają się ich kurczowo, produkując kolejny magahit metodą sztancy, delikatnie tylko zmodyfikowanej. Tak właśnie postępuje Dan Brown i takim właśnie "bestsellerem", który w pierwszym dniu sprzedaży kupiło miliony, oślepionych nazwiskiem autora, czytelników, jest "Zaginiony symbol". I od razu zaznaczam, że nie dokończyłem książki nie dlatego, że miałem "ale" do faktografii, bo w końcu zaatakowany, przez czytelników śledzących nieścisłości w jego książkach, autor, w jednym z wywiadów bronił się słowami: "Fundamentalne pytanie brzmi: czy ja piszę literaturę faktu lub opracowania historyczne? Moje powieści to czysta fikcja, thrillery z silnym tłem faktograficznym, którego używam w taki sposób, jaki potrzebny mi jest do budowania napięcia. Stąd przeinaczenia faktów, skróty myślowe itp. Każda osoba, która buduje swoje recenzje i medialne wystąpienia na wytykaniu mi błędów, chyba nie wie, co czyta. Zamiast gnoić thrillery, powinni oni zajmować się książkami naukowymi. A takich niestety nie piszę. I to wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat.". I ja to rozumiem. Rzuciłem lekturę dlatego, że te skróty myślowe i niekonsekwencje idą czasem zbyt daleko (np. dzwonienie z komórki z superwyizolowanego laboratorium, odpornego nawet na zakłócenia kosmicznego szumu o falach radiowych nie wspominając, czy odstrzeliwanie kłódki w niewielkim korytarzu o kamiennych ścianach), uwłaczając mojej inteligencji, a nagromadzenie zwrotów: "starożytne tajemnice", czy "pradawna wiedza", przekracza moją wytrzymałość na powtórki.
Langdon, jak zwykle przy pomocy pięknej wspólniczki, staje naprzeciw nieznanego, ale superinteligentnego łotra (jak zwykle), który symbolikę ma, podobnie jak profesor, w małym palcu, ale nie wie wszystkiego, bo wszystko wie tylko wspaniały Robert, którego zasób informacji jest jedynym kluczem do odkrycia masońskiej Tajemnicy Tajemnic, a konkretniej zlokalizowanego w Waszyngtonie portalu do, tak, tak, starożytnej i pradawnej wszechwiedzy. Zmieniają się zatem: główna postać kobieca, szwarccharakter i Tajemnica, a poza tym "Zaginiony ...", to kolejny "Kod ..." zmiksowany, na moje oko, z drugą częścią "Skarbu narodów". I cóż z tego, że czyta się łatwo, jeśli mnie już ta łatwość nie wystarcza i uważam ostatnią książkę za mocno niedopracowaną i stanowiącą regres w stosunku do, w miarę zjadliwej, tajemnicy mistrza Vinci. Dlatego też nie widząc sensu w dalszej lekturze, porzuciłem ją bez żalu po dwustu stronach. A powinienem po stu.

9 komentarzy:

  1. Nawet się nie przymierzyłam, Ciekawi mnie za to, jak w sumie łatwo jest uchodzić za genialnego pisarza rewelacyjnych powieści.
    Propaganda czyni cuda.

    OdpowiedzUsuń
  2. magenta Ja lubię literaturę stricte rozrywkową i rozumiem potrzebę jej powstawania, ale są granice kitu jaki można wciskać czytelnikowi :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja też lubię i uważam, że bardzo trudno jest napisać dobrą powieść sensacyjną, gdzie wszystko się piękne i logicznie składa. To wręcz przedsięwzięcie strategiczne. Jeśli poparte dobrym piórem, wielka frajda dla czytelnika.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadza się! Wielkie brawa!! Brown to Gniot nie z tej Ziemi! Im więcej będzie takich jak ty, tym szybciej chłam tego pokroju przestanie być wydawany... I hope so :)

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie czytałam żadnej z książek Browna. Literatura sensacyjna tego typu jakoś do mnie nie przemawia, zwłaszcza gdy autor powiela samego siebie w nieskończoność. Sukces pisarza to efekt sprawnego marketingu. Naprawdę książkę kupiły miliony czytelników? Chyba wolę pana Samochodzika. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. magenta Prawda jest niestety taka, że czytelnik leci zazwyczaj przez te wszystkie strzały, trupy i tajemnice i tak się w tym zatraca, że nie zwraca uwagi na szczegół. A szczegół też jest ważny i trzeba nad nim popracować. A Brownowi, mam wrażenie, się nie chciało. W końcu po co? Przecież jak sam przyznaje on pisze takie rzeczy, że jego bohaterom wszystko wolno. Nawet antymaterię nosić w słoiku po korniszonach :D
    Anhelli Ale czemu od razu tak ostro? Ja nie chcę ustawowego zakazu druku Browna, bo wiem że ma swoich wiernych czytelników, którzy powinni móc go czytać. To ich kasa, ich gust czytelniczy i ich sprawa. Ja tylko napisałem, że dla mnie to książka słaba. Ot i tyle :)
    Jolanta Rzecz gustu. Ja dobrą sensacją nie pogardzę, ale po próbie z "Zaginionym ..." chyba wrócę do McLeanów, czy innych Forsythów :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja się zaliczam do tych ludzi, którzy zamówili książkę wcześniej, by w dniu premiery po powrocie ze szkoły leżała już na biurku ;). Właściwie wszystkie książki Browna mi się podobały, choć z serii o Robercie Langdonie bardziej. Niestety muszę przyznać, że Zaginiony symbol wyszedł najsłabiej z tych trzech, w niektórych sprawach zaczął przesadzać tworząc niemal literaturę SF. Nie mniej jednak przebrnęłam do końca i właściwie ten koniec jakiś odkrywczy nie jest.

    OdpowiedzUsuń
  8. No to jestem bardzo ciekawa, jakie odniosę wrażenie po lekturze. Czytam wciąż skrajne opinie na temat tej książki, ale niestety, tych nieprzychylnych jest więcej. Muszę sama ocenić:)

    OdpowiedzUsuń
  9. Podoba mi się sposób w jaki opisujesz swoje wrażenia i to, że nie dyskryminujesz innych czytelników ze względu na fakt, że coś w twoim (i moim tym razem też) przekonaniu tak pełnego niekonsekwencji i powtarzalnego może się innym podobać. :) To jest sztuka wyrazić swoje zdanie nie dokopując przy tym nikomu (może troszkę autorowi, ale on ma grubą skórę i to wytrzyma)

    OdpowiedzUsuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."