Od razu na wstępie pragnę zaznaczyć: nie będzie porównań do kultowego, w niektórych kręgach, “Karate Kida”, w reż. Johna G. Avildsena, którego oglądałem tak dawno, że jedyne co pamiętam, to malutki mistrz i łapanie muchy pałeczkami. To ostatnie przypomniało mi się zresztą tylko dlatego, że zostało sparodiowane w tegorocznym remake’u, który wczoraj sobie obejrzałem i który będzie wyłącznym bohaterem tej notki.
Klasyczną historię o chłopaku, który dostaje baty od grupy łobuzów znających sztuki walki, ubrano w nowoczesność. Matka Dre dostaje pracę w Pekinie i razem z synem rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu. Nie wiem jak idzie jej w robocie, ale jeśli tak jak chłopakowi w szkole, to podziękował. Bo czarnoskóry małolat z ekstrawaganckimi warkoczykami na głowie już pierwszego dnia przyciąga uwagę Chenga i jego ekipy. Sytuacji nie poprawia fakt, że nowy smoli cholewki do lokalnej piękności. A że, jak powszechnie wiadomo, wszyscy mieszkańcy Państwa Środka z mlekiem matki wysysają kung fu dziwnym nie jest, że kolejne konfrontacje z Chengiem kończą się dla Dre bęckami. No tak, ale przecież po sąsiedzku mieszka pan Han, konserwator, alkoholik, ale i utajony mistrz, który pewnego razu ratuje skórę chłopaka i zostaje, przez przypadek i pod przymusem, jego nauczycielem. Ok, dalej nie wnikam, bo przecież kino kopane typu uczeń - mistrz, aż tak bardzo skomplikowane nie jest. Przejdźmy do wrażeń.
Do pozytywnych cech produkcji zaliczyłbym grę Jackie Chana i Zhenwei Wanga. Pierwszy, jawiący mi się do tej pory jako taki filmowy naturszczyk i wesołek, rewelacyjnie walczący, ale z raczej kiepskim warsztatem aktorskim, zaskoczył mnie idealnym dopasowaniem do roli złamanego życiem faceta, który powoli, pod wpływem kontaktu z trenowanym nastolatkiem, wstaje na nogi. Twarz drugiego natomiast, nieznanego mi młodzieńca, jego mimika, sposób bycia, mówiły: jestem psychopatą i zjem Cię bez przypraw. Mocny gość! Taki 15-letni Bolo Yeung.
Kolejny pozytyw to widoczki Chin. Cóż z tego, że jakby wyjęte prosto z katalogu biura podróży, jeśli i tak piękne. Ja wiem, że Chiny to nie tylko Shaolin, Zakazane Miasto i Mur, ale też bieda, głód i wszystko to o czym się słyszy czy czyta, a nie widzi podczas zorganizowanej wycieczki, ale to w końcu amerykańskie kino rozrywkowe i nie wymagajmy od niego jakiejś misji.
Czas na minusy. Pani Henson jako matka Dre - niewymownie mnie wkurzająca oraz scena finałowej walki, której kulminacyjny punkt swym bezsensem pobił wszystkie sceny z “latającymi” Chińczykami z filmów karate z lat 80’.
Sami zatem widzicie, że nie narzekałem zbyt wiele. Pewnie dlatego, że naprawdę podobał mi się występ zmierzającego ku 60-ce Jackiego, Jaden Smith bawił mnie swym małoletnim kozactwem, a całość była niezłą rozrywką na zimowy wieczór.
Lubię Chana, więc chętnie obejrzę
OdpowiedzUsuńMnie siostra dwa dni temu namówiła na ten film :) Nietypowa rola Jackie Chana :)
OdpowiedzUsuń