wtorek, 21 grudnia 2010

"Rzeka szaleństwa" Marek P. Wiśniewski


Oto wreszcie nadszedł czas, kiedy facet - czytelnik może ze spokojem powiedzieć: “Tak, czytam Wiśniewskiego.” Naraża się co prawda w ten sposób, na konieczność doprecyzowywania, że chodzi o Marka P., a nie Janusza L., ale niech tam, wreszcie może, bo “Rzeka szaleństwa”, to proza na wskroś męska, mocnym słowem niegardząca i twardymi zawodnikami zasiedlona.
Rzecz zaczyna się dość niewinnie. Oto, zmęczony życiem i, jak czasem każdy z nas, potrzebujący natychmiastowego zastrzyku gotówki trzydziestolatek, zgadza się popłynąć przez pół Polski barką, jako nadzorca tajemniczego ładunku. Ni cholery nie zna się na żegludze śródlądowej, towarzysze podróży wydają mu się co najmniej dziwni, a warunki życia na rozlatującej się krypie bardziej niż spartańskie, ale parę “koła” na koncie sprawia, że postanawia mieć to wszystko, jak to wilki rzeczne ładnie ujmują, w dupie. Wypływa więc, a rejs ten będzie najdziwniejszą rzeczą w jego życiu. Utraty przytomności, zjawy z przeszłości, dziwne postacie i inne atrakcje, to jednak dopiero przygrywka do tego co stanie się później, kiedy Michał dociera do tajemniczego ośrodka szkoleniowego prowadzonego przez enigmatyczną Eli. Kto jest kim, co jest czym i o co w tym wszystkim chodzi? Tego powoli będziecie się dowiadywać w trakcie lektury.
“Rzeka …” to dobra książka, aczkolwiek daleki jestem od entuzjazmu towarzyszącego temu debiutowi. Owszem, autor zręcznie operuje słowem i ładnie sączy nastrój grozy i niepewności, ale dobrze zapowiadająca się powieść drogi zmienia się w pewnym momencie w traktat o zagrożeniach współczesnym okultyzmem, NLP, zabawami psychiką i fuj, fuj, jakim jest wyścig szczurów, a to już, mnie przynajmniej, niekoniecznie. Część druga jest mniej dynamiczna, popuszcza liny napięcia wypracowane przez autora na początku, a kolejne omdlenia i zwidy głównego bohatera już nie potęgują w czytelniku grozy. Słowem, wolałbym żeby Michał z niesamowitą załogą barki popłynęli sobie dalej, miast czytać o jego miotaniu się we wspomnianym ośrodku dla wypalonych korporacyjnych zombie, których programuje wampiryczna właścicielka instytucji.
Nie będę grzeszył pisząc, że mi się nie podobało, bo powieść ma w sobie ducha XIX wiecznych powieści grozy, a ja je bardzo lubię. Niemniej jednak były momenty, które mnie nużyły (podobnie jak u Grabińskiego, który mi się jakoś cały czas podczas lektury kojarzył) i to też należy odnotować. Jak będzie u Was przekonacie się podczas czytania.

5 komentarzy:

  1. No to niezłą reklamę Bazylu zrobiłeś... ale wcale nie cieszę się z tego powodu ;-) Ja, mój portfel, mój czas, moja ciekawość...

    OdpowiedzUsuń
  2. ale klimatyczna okładka.. podoba misie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To tam się Sieradz przewija?

    OdpowiedzUsuń
  4. Widze, ze nie jestem odosobniona w entuzjazmie dla czesci pierwszej i jego brakiem dla czesci drugiej. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."