Od razu na wstępie zaznaczam, więcej tu będzie wspomnieniówki niż tekstu dotyczącego najnowszego filmu w reżyserii Sylwestra Stallone. Stanie się tak z dwóch powodów. Po pierwsze chcę żebyście zrozumieli dlaczego mi się podobało. Po drugie, co można napisać o filmie składającym się w większości ze scen wybuchów, latających flaków i latynoskich pechuga, których właścicielka (Giselle Itié) w scenach ucieczki przyprawia co słabsze serca o stany przedzawałowe.
Cofnijmy się zatem do czasów kiedy odtwarzacz VHS był na wiosce świętością, a jego właściciel boską istotą, która wskazaniem palca dopuszczała, bądź nie, do pańskiego stołu, gdzie królowali: Rambo, Commando, Cobra, a John McClane narzekał na za ciasne butki terrorystów. Zatem, kiedy już zostałeś wybrany albo wkupiłeś się załatwioną z narażeniem życia kasetą z nowością, mogłeś oglądać wyczyny Prawdziwych Twardzieli, którzy używając różnych fantazyjnych pukawek rozwalali średniej wielkości miasteczko w drobny mak. Albo i dwa miasteczka. Miodzio!
Potem był własny odtwarzacz (jeszcze z Pewexu, ale już za złotówki) i Partia Posiadaczy Magnetowidów, dzięki której można było wymieniać się kasetami, co spowodowało, że łupankę oglądało się masowo, bywało że i trzy filmy dziennie. Do dziś pamiętam spore pomieszczenie, zastawione kartonami z poupychanymi w rzędach VHSami, z których trzęsącymi się rękoma wygrzebywałem kolejne “rąbanki”. Mógłbym tak jeszcze długo, ale już chyba wiecie, skąd sentyment do “Niezniszczalnych” à la Sly.
A sam film? Testosteronowa sieczka, od której spocił się mój sprzęt od dźwięku 5.1, a plazma po kolejnej detonacji wrzeszczała: "Niech to się skończy!!!", okraszona kilkoma niezłymi gagami, jak te w scenie kościelnej, w której dogryzają sobie Sylwek i Arnie, a asystuje im Bruce. “Co z nim?”, pyta ten ostatni, “Chce zostać prezydentem.” odpowiada Sly. Albo kiedy Jet Li narzeka, że chce więcej kasy bo jest mały i musi się bardziej starać. Podsumowując - film to dno i niezobowiązująca pasza dla gałek ocznych i małżowin usznych dużych chłopców, ale jako przyczynek do podróży sentymentalnej - bezcenny.
Cofnijmy się zatem do czasów kiedy odtwarzacz VHS był na wiosce świętością, a jego właściciel boską istotą, która wskazaniem palca dopuszczała, bądź nie, do pańskiego stołu, gdzie królowali: Rambo, Commando, Cobra, a John McClane narzekał na za ciasne butki terrorystów. Zatem, kiedy już zostałeś wybrany albo wkupiłeś się załatwioną z narażeniem życia kasetą z nowością, mogłeś oglądać wyczyny Prawdziwych Twardzieli, którzy używając różnych fantazyjnych pukawek rozwalali średniej wielkości miasteczko w drobny mak. Albo i dwa miasteczka. Miodzio!
Potem był własny odtwarzacz (jeszcze z Pewexu, ale już za złotówki) i Partia Posiadaczy Magnetowidów, dzięki której można było wymieniać się kasetami, co spowodowało, że łupankę oglądało się masowo, bywało że i trzy filmy dziennie. Do dziś pamiętam spore pomieszczenie, zastawione kartonami z poupychanymi w rzędach VHSami, z których trzęsącymi się rękoma wygrzebywałem kolejne “rąbanki”. Mógłbym tak jeszcze długo, ale już chyba wiecie, skąd sentyment do “Niezniszczalnych” à la Sly.
A sam film? Testosteronowa sieczka, od której spocił się mój sprzęt od dźwięku 5.1, a plazma po kolejnej detonacji wrzeszczała: "Niech to się skończy!!!", okraszona kilkoma niezłymi gagami, jak te w scenie kościelnej, w której dogryzają sobie Sylwek i Arnie, a asystuje im Bruce. “Co z nim?”, pyta ten ostatni, “Chce zostać prezydentem.” odpowiada Sly. Albo kiedy Jet Li narzeka, że chce więcej kasy bo jest mały i musi się bardziej starać. Podsumowując - film to dno i niezobowiązująca pasza dla gałek ocznych i małżowin usznych dużych chłopców, ale jako przyczynek do podróży sentymentalnej - bezcenny.
A to ci!
OdpowiedzUsuńDokładnie ten obrazek mi mąż opisywał, gdy napomykał o tym filmie :)
Zaplułam się ze śmiechu oglądając, ale obejrzałam z rozrzewnieniem: wszyscy idole mojego dzieciństwa, plus masa wybuchów, no jak to się może nie podobać?:)
OdpowiedzUsuńAgnes No, przeca napisałem, dużych chłopców. Bawi nas mniej więcej to samo :D
OdpowiedzUsuńgośka Sly jeszcze truchta, ale Arni... staruszek :)
Czytałam tyle narzekań na ten film a nie wiem czego ci ludzie chcą. Mi się podobało :)
OdpowiedzUsuńEch, kiedyś sobie obejrzę, by przypomnieć sobie dzieciństwo.
OdpowiedzUsuńTeż niedawno oglądałam ten film! :) Nie ja go do domu przyniosłam, ale mój mąż. Film w swojej prostocie, żeby nie powiedzieć banalności, jest dziełem całkiem przyjemnym. ;D Bo od niego nie wymaga się głębi, refleksyjności, ani subtelności. To "kino psychologiczne" z najwyższej półki! ;D Fakt, że ja na nim usnęłam, a mąż cieszył michę dalej. ;D Scena, w której 3 wielkich aktorów spotyka się w kościele jest kwintesencją filmu. (W dodatkach na płycie jest wyjaśnione, dlaczego spotykają się w kościele.)Spuchnięta gęba Sylwka zmusza do śmiechu, bo o plastikowej gębie Miki Rurka nie wspomnę. Aaaa, i ta płyciutka historyjka, którą opowiada Miki Rurk o kobiecie planującej skok z mostu! Jakże Amerykanie uwielbiają takie ckliwe bajki.
OdpowiedzUsuń;D
Matylda_ab Ja cały czas mam nadzieję, że ta scena z płaczliwą Rurką została nakręcona w konwencji robienia sobie jaj. Bo jak to było serio ..., łeeeeeeeeee!!!
OdpowiedzUsuńMiałam ominąć ten film szerokim łukiem. Ale za bardzo ubawiłam się czytając Twoją notkę:) no i moja koleżanka zawsze mówi, że obie jesteśmy małymi chłopcami, bo lubimy wybuchy, strzelanie i takie tam;)
OdpowiedzUsuń