“ - Oszuści! Szarlatani i szalbierze! - zaczął krzyczeć Kicki. - Hochsztaplerzy, aferzyści i szwindlarze! Szachraje, krętacze, machlojkarze!
Dosłownie bluzgał wyzwiskami. Cofnęliśmy się zgorszeni. (...)”
Ech, słodkie lata sześćdziesiąte, kiedy to uczniowie ósmej klasy, nieznanej współczesnej młodzieży, tzw. jedenastolatki, czyli szkoły ogólnokształcącej liczącej 11 klas, gorszyli się słowem “hochsztapler”, które dzisiejszego, przeciętnego gimnazjalistę wprawiłoby co najwyżej w delikatne zażenowanie, że niby: “Ke?”. Dziś ten tekst zostałby pewnie sprowadzony do steku inwektyw, w którym, w charakterze przerywnika, wystąpiłoby nadużywane, nie tylko wśród pacholąt, “urwał”. Daruję sobie jednak narzekanie na tempory i moresy, bo rzecz nie w tym, co dziś, ale jak kiedyś i jak staruszek, którym zaczytywałem się w podstawówce wyszedł z próby czasu. A wyszedł nadspodziewanie dobrze, bo to zawsze miło poczytać, jak inteligentna (mimo, że za taką nieuważana) młodzież, próbuje poradzić sobie z gogami za pomocą Sposobu, czyli używając mózgownicy, a nie założonego na głowę kosza na śmieci.
“Sposób na Alcybiadesa” miał działanie ożywcze i w przeciwieństwie do “Czerwonego roweru” przywołał dobre wspomnienia z lat szkolnych. Pod wpływem bowiem czytania kolejnych stron opowiadających o poszukiwaniach złotego środka, który pozwalałby zdawać bez konieczności wkuwania i zapewniał bezstresowy udział w lekcjach, w bazylowej główce otwierały się szufladki pamięci i wyskakiwały z nich wspomnienia własnych antybelferskich przekrętów. Może nie tak wyrafinowanych i podbudowanych mądrością pokoleń jak te stosowane przez Ciamciarę, Zasępę i resztę ekipy z Lindego, ale jednak równie zabawnych. Ot, wkręcenie się do gazetki szkolnej, co pozwalało na urywanie się z lekcji pod pozorem spotkań “ciała” redakcyjnego, z którego niestety zostaliśmy z kolegą Kawallem (czołem Krzyśku!) relegowani za niecną próbę przemycenia do naszego działu (“Okienko Punkracego”) tekstu o pierdach (czołem Mary!), przy czym do dziś nie wiemy, czy pani wicedyrektor, która wystąpiła w roli organu cenzury, nie spodobał się podkołdrzan jadowity czy bulgotian wanienny.
“Sposób …” był dla mnie, małolata z podstawówki, wglądem w przygodę pod nazwą liceum i wszystkie cuda z nią związane. Dla starego konia, którym jestem teraz, był zaś przyjemnym katalizatorem reminiscencji. I choć da się wyczuć tę delikatną, moralizatorską nutkę, jaka to nauka niestraszna, to mimo tego i tak bawiłem się przednio. Polecam!
:D
OdpowiedzUsuńo rany :) ależ to jest książka :) kurcze, mam to chyba jeszcze gdzieś. Też bardzo ją lubię..
Chyba poszukam bo fajnie byłoby sobie przypomniec... a VIII klasa to były czasy ech... :)
Czołem
Baaaardzo lubiłam tą książkę. Podobało mi się to ich kombinowanie.
OdpowiedzUsuńMoim sposobem na unikanie przebywania na lekcjach była głównie koszykówka i... działanie w samorządzie:)
Spłakałam się ze śmiechu :-).
OdpowiedzUsuńNiziurskiego czytałam, ale "Sposób na Alcybiadesa" jakoś mnie ominął... trzeba będzie nadrobić braki :)
A Fiedler w książkach wykropkowywał słowo "g.....rze" (ilości kropek nie jestem pewna), takie to były czasy, panie dzieju, ech.
OdpowiedzUsuńOj rany tato mi czytał to samo wydanie:)) Nie wiem kto się lepiej wtedy bawił ja czy tato:))
OdpowiedzUsuńMoja ulubiona książka tego autora, czytałem ją wielokrotnie, ostatnio parę lat temu-mam ją bodajże z autografem autora, którego kilkakrotnie spotkałem na kiermaszu książek. Książka pokazuje, jak można się nauczyć historii nawet o tym nie wiedząc-zresztą z niej też się bardzo dużo nauczyłem faktów historycznych! Niestety, w szkole nauka historii opierała się na faktach i datach, bardzo było mało analizy. Mam nadzieję, że obecnie trochę inaczej jest wykładana.
OdpowiedzUsuń