Ech, kobiety! Żył sobie człowiek z dnia na dzień, z kumplami pod sklepikiem stał, jego jedynym zmartwieniem była kasa na piwko i kolejną ramkę fajek, a tu nagle ślub, mieszkanie na swoim, dwóch synów, samochód, słowem, szanowany obywatel. Któregoś dnia, tenże obywatel, świadomy swej śmiertelności, rozpoczyna rozmowę z Żoną i wyłuszcza jej, że gdyby tak zeszedł był jako pierwszy, to on nie chce do robaczków i jak by się dało, wolałby do pieca. W sensie, że oczyszczająca siła ognia, etc. i jakoś tak później higieniczniej być kupką popiołu niż rozkładającym się cielskiem. No i git. I co? Jak zwykle w chłopskim życiu bywa, przylazła (pod postacią swojej książki) baba i postawiła wszystko do góry nogami. Tak, tak, pani Roach. To właśnie pani “Sztywniak” sprawił, że moje plany, nomen omen, spaliły na panewce. Bo z tą kremacją, to jednak , jak się okazuje, nie do końca jest tak kolorowo.
“Sztywniak” to historia ciała. Tym z Was, którym skosmaciły się myśli, doprecyzuję - martwego ciała. Tych z Was, którym dalej się kosmacą, poproszę o opuszczenie mojego bloga. Ok, no więc lećmy dalej. Trup, sztywny, ciało, denat, nieboszczyk, jak zwał tak zwał, to po prostu mięsko, które o dziwo, po tym jak operator, który je zamieszkiwał, odejdzie ku Krainie Wielkich Łowów, może wieść dość pasjonujący żywot. Wystarczy, że jego użytkownik, będąc jeszcze za sterami (czy tam w pełni władz itd.), podejmie wobec niego odpowiednie decyzje. Może zatem zostać translokowane w kawałkach do innych, jeszcze “zasiedlonych” ciał, jeśli zdecydował się na bycie dawcą organów. Może, wylegując się na stole sekcyjnym, pomagać studentom medycyny zgłębiać swe tajemnice, jeśli taka była wola użytkownika. Może w końcu być szturchany, rozjeżdżany, porzucony na skraju łąki, krzyżowany czy wykorzystywany na sto innych sposobów, jeśli przysłowiowy Kowalski miał życzenie zasłużyć się po śmierci na polu nauki i taką wydał dyspozycję co do swych szczątków doczesnych. “Oddać białym kitlom!” i stało się.
Wydawać by się mogło, że opowieść o gniciu, rozczłonkowywaniu czy nawet kompostowaniu (sic!) ludzkich zwłok, będzie wyzwaniem nie tylko dla psychiki, ale wręcz żołądka czytelnika, ale rzecz taka nie ma miejsca. Roach pisze z umiarem, doprawiając straszniejsze kawałki ironią i humorem, ale nie przekraczając granicy dobrego smaku. Wręcz przeciwnie, te prześmiewcze komentarze zabijają grozę i pomagają się oswoić z nieuniknionym.
Jestem na tak, bo w swej popularnonaukowej pozycji autorka porusza szerokie spektrum problemów związanych z, jak to ujęto w blurbie: “spędzaniem wolnego czasu po śmierci” i robi to w sposób totalnie bezbolesny, ba, miejscami wielce zabawny. Dobra, lecę szukać w katalogu WBP “Bzyka” i “Ducha”, a dla Was parę próbek humoru Mary:
“Kiedy przyjechałam do Waszyngtonu, aby spotkać się z DeMaio, wstąpiłam do Muzeum Historii Naturalnej, gdzie zobaczyłam ekspozycję rynsztunku wojennego z Wysp Gilberta. Bitwy na wyspach Mikronezji były tak zacięte i krwawe, że wojownicy gilbertyńscy ubierali się od stóp do głów w grube jak wycieraczka zbroje wykonane z poskręcanych włókien kokosowych. Zbroja ta była tak ciężka i niewygodna, że potrzebowałeś kilku giermków, aby skutecznie tobą manewrowali. Nie wspominam już niezłego obciachu związanego z wyglądaniem na polu bitwy jak gigantyczna pleciona doniczka.”
Autorka informuje nas, że Grecy w przeciwieństwie do Babilończyków za nic mieli wątrobę, którą Ci ostatni ogłosili siedliskiem duszy. Oto przypis do tekstu:
“Mamy szczęście, że tak się stało, dlatego że w przeciwnym wypadku stanęlibyśmy oko w oko z Celine Dion śpiewającą „Moja wątroba należy do Ciebie", a w kinach graliby filmy typu Wątroba to samotny myśliwy. W każdej zaś hiszpańskiej piosence, w której pojawia się słowo corazón, a pojawia się dokładnie w każdej, mielibyśmy cokolwiek mniej melodyjne higado, zaś nalepki na zderzakach głosiłyby „I [symbol wątroby] mojego pekińczyka.”
“Sztywniak” to historia ciała. Tym z Was, którym skosmaciły się myśli, doprecyzuję - martwego ciała. Tych z Was, którym dalej się kosmacą, poproszę o opuszczenie mojego bloga. Ok, no więc lećmy dalej. Trup, sztywny, ciało, denat, nieboszczyk, jak zwał tak zwał, to po prostu mięsko, które o dziwo, po tym jak operator, który je zamieszkiwał, odejdzie ku Krainie Wielkich Łowów, może wieść dość pasjonujący żywot. Wystarczy, że jego użytkownik, będąc jeszcze za sterami (czy tam w pełni władz itd.), podejmie wobec niego odpowiednie decyzje. Może zatem zostać translokowane w kawałkach do innych, jeszcze “zasiedlonych” ciał, jeśli zdecydował się na bycie dawcą organów. Może, wylegując się na stole sekcyjnym, pomagać studentom medycyny zgłębiać swe tajemnice, jeśli taka była wola użytkownika. Może w końcu być szturchany, rozjeżdżany, porzucony na skraju łąki, krzyżowany czy wykorzystywany na sto innych sposobów, jeśli przysłowiowy Kowalski miał życzenie zasłużyć się po śmierci na polu nauki i taką wydał dyspozycję co do swych szczątków doczesnych. “Oddać białym kitlom!” i stało się.
Wydawać by się mogło, że opowieść o gniciu, rozczłonkowywaniu czy nawet kompostowaniu (sic!) ludzkich zwłok, będzie wyzwaniem nie tylko dla psychiki, ale wręcz żołądka czytelnika, ale rzecz taka nie ma miejsca. Roach pisze z umiarem, doprawiając straszniejsze kawałki ironią i humorem, ale nie przekraczając granicy dobrego smaku. Wręcz przeciwnie, te prześmiewcze komentarze zabijają grozę i pomagają się oswoić z nieuniknionym.
Jestem na tak, bo w swej popularnonaukowej pozycji autorka porusza szerokie spektrum problemów związanych z, jak to ujęto w blurbie: “spędzaniem wolnego czasu po śmierci” i robi to w sposób totalnie bezbolesny, ba, miejscami wielce zabawny. Dobra, lecę szukać w katalogu WBP “Bzyka” i “Ducha”, a dla Was parę próbek humoru Mary:
“Kiedy przyjechałam do Waszyngtonu, aby spotkać się z DeMaio, wstąpiłam do Muzeum Historii Naturalnej, gdzie zobaczyłam ekspozycję rynsztunku wojennego z Wysp Gilberta. Bitwy na wyspach Mikronezji były tak zacięte i krwawe, że wojownicy gilbertyńscy ubierali się od stóp do głów w grube jak wycieraczka zbroje wykonane z poskręcanych włókien kokosowych. Zbroja ta była tak ciężka i niewygodna, że potrzebowałeś kilku giermków, aby skutecznie tobą manewrowali. Nie wspominam już niezłego obciachu związanego z wyglądaniem na polu bitwy jak gigantyczna pleciona doniczka.”
Autorka informuje nas, że Grecy w przeciwieństwie do Babilończyków za nic mieli wątrobę, którą Ci ostatni ogłosili siedliskiem duszy. Oto przypis do tekstu:
“Mamy szczęście, że tak się stało, dlatego że w przeciwnym wypadku stanęlibyśmy oko w oko z Celine Dion śpiewającą „Moja wątroba należy do Ciebie", a w kinach graliby filmy typu Wątroba to samotny myśliwy. W każdej zaś hiszpańskiej piosence, w której pojawia się słowo corazón, a pojawia się dokładnie w każdej, mielibyśmy cokolwiek mniej melodyjne higado, zaś nalepki na zderzakach głosiłyby „I [symbol wątroby] mojego pekińczyka.”
O tak, Roach jest urocza, nawet jak pisze o trupach. "Duch" jeszcze przede mną, ale już niedługo, a ząbki ostrzę sobie na jej nową książkę, co to jeszcze jest w zapowiedziach i ma być o spędzaniu czasu w kosmosie... :)
OdpowiedzUsuńBardzo lubię Cię czytać, kolejna sympatyczna notka.
Sztywniak też mnie ujął, ale Duch już mniej...Ale za to Twoja recenzja...uwielbiam Cię czytać :)
OdpowiedzUsuńRewelacyjnie to ująłeś - to o marzeniach czy wyobrażeniach mężczyzny, dotyczących jego pośmiertnej przyszłości - całkiem jakbym swojego własnego ślubnego słyszała. A książkę właśnie sobie nabyłam - drogą zakupu elektronicznego - jestem ciekawa, czy mnie tak samo rozbawi, jak Twój tekst o niej. Pozdrawiam:-)
OdpowiedzUsuńOgromnie mnie zaciekawiłaś swoją recenzją i mam nadzieję, że szybko nadrobię braki! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :)
No wreszcie jakaś pozytywna recenzja, bo już myślałam, że ze mną coś nie tak, że mi się podobała :)))
OdpowiedzUsuńJakbyś był ciekawy, to zapraszam do mnie - recenzja ukazała się już jakiś czas temu, a jedna blogowa koleżanka po swojej to się nawet publicznie nastawiała na "baty" ode mnie :)))
Słyszałam i wiem już, komu ją kupić w prezencie :)
OdpowiedzUsuńBrzmi całkiem nieźle. Twoja recenzja jest wyjątkowo zachęcająca:)
OdpowiedzUsuńKsiążka jest niesamowita. Czyta się ją jednym tchem i to niesamowite poczucie humoru. W sumie to zapominałam, że autorka ma jeszcze inne książki w zanadrzu, po które warto sięgnąć,dziękuję za przypomnienie :)
OdpowiedzUsuń