W piątkowe popołudnie niewielka grupka, złożona z czterech osób dorosłych oraz dwóch małoletnich osobników w roli suportu, zasiedliła gminną bibliotekę. Starsi żeby pogadać o tytułowych karpiach i łabędziach, chłopaki, żeby obejrzeć nowe, biblioteczne nabytki. Dyskusja była krótka, acz chaotyczna. Do tego stopnia, że zatopiony w książeczkach Bartek psykał: “Ciszej!” i “Nie wszyscy naraz!”.
Jak zachwala okładkowa zajawka, “Karpie …” to książka “(...) dla miłośników sarkastycznego humoru i wartkiej akcji.” I teraz nie wiem, bo albo ja mam zupełnie inne wyobrażenie sarkazmu i wartkiej akcji, albo podczas lektury ogarnął mnie nagły atak pomroczności jasnej, który ani jednego, ani drugiego, nie pozwolił mi w książce uświadczyć.
Zacznijmy od tego uprzymiotnikowanego humoru. Sarkazm to ma być, jako rzecze słownikowa wykładnia “złośliwa ironia, drwina lub szyderstwo”, a nie drobne przytyki, którymi narratorka nieśmiało charakteryzuje wyspiarzy. Ma być ostro. Ma się lać krew. Obgadywani, gdyby wiedzieli jak są opisywani, powinni przeklinać szermującego docinkami szydercę i płakać pod ostrzem, no właśnie, sarkastycznych, uwag. Słowem, główna bohaterka książki, Beata, zamiast pracować w Berry & Spelling, opisywanej przez siebie brytyjskiej firmie public relations, powinna rozpocząć staż u House’a. Obawiam się tylko, czy jego sarkazm by jej nie zabił.
Idąc za ciosem, czepię się wartkiej akcji. Przyznam szczerze, że pod tym pojęciem spodziewałem się czegoś zupełnie innego niż dostałem. Przepychanki w corpo, pogadanki z rodaczką - sprzątaczką na obczyźnie, mojito pite z młodym, brytyjskim arystokratą podczas spaceru po Nothing Hill, opisy lokatornego z dwiema cudzoziemkami oraz romans, którego rozwój jasny jest od pierwszych stron, wartką akcją? No way!
Ach, gdyby “Karpie …” rekomendowano jako to, czym są, czyli przyjemną opowiastkę o londyńskim życiu nadobnego dziewczęcia, uwikłanego w dworskie intrygi pewnej korporacji. Historię młodej kobiety, która z dużą dozą dziewczęcego humoru portretuje londyńczyków (ze szczególnym uwzględnieniem arystokratów), Polaków na obczyźnie i rodzimych biznesmenów. Ach, gdyby … zapewne wybrałbym inną książkę na spotkanie DKK, a ten tekst nigdy by nie powstał. A tak, sami widzicie, nie sprostała oczekiwaniom i Bazyl zakończył bieg po, bodajże, 130 stronach.
Jeśli chodzi o zdanie dziewczyn, to nieśmiało oponowały, że nie było tak źle, choć widziałem że i ich historia nie porwała. Spytane czy sięgną po ciąg dalszy (bo z treści wynika, że się zanosi), zaprzeczyły. Wspomniały tyko, że jedyna rzecz, której nieprzeczytania mógłbym żałować, to jakaś scena s&m w kościele. Niestety, jedyna osoba której książka podeszła do tego stopnia, że poprosiła o więcej takich, nie znalazła czasu by poszermować argumentami za.
Po zebraniu całości opinii do wora, potrząśnięciu i wytrząśnięciu, na bloga wypadła trochę zmięta opinia, że “Karpie …” to niezła książka z szuflady “emigracyjna literatura na obcasach z dodatkiem wątku romansowego”, od której chłopów trzymać lepiej z daleka.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBazylu, nie jesteś odosobniony ze swoją opinią (świetna recenzja by the way!). Babskiemu gronu czytelniczek też "Karpie..." do gustu nie przypadły. Oto dowód:
OdpowiedzUsuńhttp://www.students.pl/kultura/details/38674/Ada-Martynowska-Karpie-labedzie-i-Big-Ben
Pod tą recenzją sama autorka się oburzała na krytykę, ale widocznie stchórzyła, bo skasowała konto i jej komentarz znikł.
Pozdrawiam!
niedopisanie Eee tam, ze mnie taki szyderca jak z koziej...
OdpowiedzUsuńAgnesto No popatrz, a myślałem że tylko ja mam wrażenie, że Bijata ma stajla a la luzacka snobka i nawet o tym nie pisałem. A tu jednak :) Ale jak pisałem w notce, koleżance bardzo, więc ...