Po “Grze o tron” ci, którzy w fantasy szukają machania mieczami, mogli być odrobinę zawiedzeni. Ot, jakiś tam, jeden czy drugi, ścięty łeb, jakowyś turniej, z jednym śmiertelnym zejściem. Słowem - słabo. Nic tylko szeptają, spiskują, podkładają sobie świnie, knują i takie tam, niegodne prawdziwego rycerza, brewerie odczyniają. A gdzie napierdzielanka, spyta ten i ów. No to już odpowiadam. W “Starciu królów”. To tam właśnie czytelnik przekona się, że takie pitu, pitu po zamkowych kątach na dłuższą metę nie wystarcza i gdzie nie pomoże spisek i dyplomacja, w pewnym momencie musi wkroczyć miecz. A stawka jest przecież wysoka, bo korona Westeros, to nie w kij dmuchał.
Nie będę Was zanudzał wymienianiem kto, kogo i dlaczego właśnie w tej konfiguracji naparza w “Starciu …”. Rodów jest dużo, królów z pięciu, sojusze zmieniają się ze strony na stronę i sam łapałem się czasem na tym, że ni chusteczki nie wiem, czy ci są z nami czy przeciwko nam. Ważne jest, że akcja rwie do przodu. Głównym osobom dramatu autor nie popuszcza ani na chwilę, ba, poważył się nawet na krok, za który twórcy sag giną pod ciosami przekleństw części czytelników, ale później się był z niego wycofał (zobaczymy, czy słusznie). Poza tym krain w “Pieśni …” jest od groma, a chaos jaki im Martin zgotował, porównać można do wybuchu petardy w kiblu. Dużo szczyn, gówna i innych, latających wokół, ludzkich wydzielin. Jest krwawo, jest ostro, jest też sporo nieskrępowanego seksu. Jeśli wymiękliście przy szczynach, nie otwierajcie tego tomu Martina.
Jest oczywiście parę rzeczy, które mnie w “Starciu …” drażniły. Powtórzona niemal toczka w toczkę rozmowa między lady Catelyn, a Jaimem (czyżby się twórcy zapomniało). Nadużywanie pewnych opisów, typu “twarz oszpecona przez francę”. Powtórki, które choć uzasadnione (nie wszyscy w książce wiedzą to co my, więc trzeba im parę rzeczy wyjaśnić), można by jednak kapkę poskracać.
Ten ostatni akapit swobodnie można olać. Został umieszczony tylko dlatego, że piszący staje się/stał się* zgryźliwym tetrykiem. Ważne jest, że obok “Starcia królów” rozgrywało się też starcie o czytnik, bo ja zacząłem “Nawałnicę …”, a Kitek “Starcie …” właśnie. I to jest jedyna ważna informacja w tej notce. “Pieśń …” się czyta i, niech Siedmiu da, czytać będzie. Na zakończenie dodam tylko, że tymczasowo opuszczam Westeros, ale nie dlatego, że się nie podoba, ale dlatego, że chciałbym odwiedzić inne światy literackie. Nie będę też już pisał o cyklu, bo chyba stało się jasne, że szczerze polecam.
Nie będę Was zanudzał wymienianiem kto, kogo i dlaczego właśnie w tej konfiguracji naparza w “Starciu …”. Rodów jest dużo, królów z pięciu, sojusze zmieniają się ze strony na stronę i sam łapałem się czasem na tym, że ni chusteczki nie wiem, czy ci są z nami czy przeciwko nam. Ważne jest, że akcja rwie do przodu. Głównym osobom dramatu autor nie popuszcza ani na chwilę, ba, poważył się nawet na krok, za który twórcy sag giną pod ciosami przekleństw części czytelników, ale później się był z niego wycofał (zobaczymy, czy słusznie). Poza tym krain w “Pieśni …” jest od groma, a chaos jaki im Martin zgotował, porównać można do wybuchu petardy w kiblu. Dużo szczyn, gówna i innych, latających wokół, ludzkich wydzielin. Jest krwawo, jest ostro, jest też sporo nieskrępowanego seksu. Jeśli wymiękliście przy szczynach, nie otwierajcie tego tomu Martina.
Jest oczywiście parę rzeczy, które mnie w “Starciu …” drażniły. Powtórzona niemal toczka w toczkę rozmowa między lady Catelyn, a Jaimem (czyżby się twórcy zapomniało). Nadużywanie pewnych opisów, typu “twarz oszpecona przez francę”. Powtórki, które choć uzasadnione (nie wszyscy w książce wiedzą to co my, więc trzeba im parę rzeczy wyjaśnić), można by jednak kapkę poskracać.
Ten ostatni akapit swobodnie można olać. Został umieszczony tylko dlatego, że piszący staje się/stał się* zgryźliwym tetrykiem. Ważne jest, że obok “Starcia królów” rozgrywało się też starcie o czytnik, bo ja zacząłem “Nawałnicę …”, a Kitek “Starcie …” właśnie. I to jest jedyna ważna informacja w tej notce. “Pieśń …” się czyta i, niech Siedmiu da, czytać będzie. Na zakończenie dodam tylko, że tymczasowo opuszczam Westeros, ale nie dlatego, że się nie podoba, ale dlatego, że chciałbym odwiedzić inne światy literackie. Nie będę też już pisał o cyklu, bo chyba stało się jasne, że szczerze polecam.
PS. A jeśli chodzi o serial HBO, to jest jak w dowcipie o kozach.
* niepotrzebne skreślić
Bazyl mistrzem porównania :) Oczekuję teraz dużej petardy - czas zamówić Martina do domku :)
OdpowiedzUsuńVampire_Slayer A wiesz, że rzeczywiście mam słabość do porównań. Pewnie gdybym miał na tyle talentu by napisać książkę, czytelnicy pisaliby "przesadza z porównaniami, z których większość jest nietrafiona" :)
OdpowiedzUsuńW którym dowcipie o kozach?
OdpowiedzUsuńkurcze ja tez nie znam tego dowcipu :-)
OdpowiedzUsuńZWL, cyrysia Dwie kozy jedzą taśmę filmową:
OdpowiedzUsuń- Dobry ten film...
- Dobry, dobry, ale książka była lepsza!
To tak w wersji light, ale mogę upiększyć :)
he he i już rozumiem aluzję dobre:-)
OdpowiedzUsuńJak na razie widziałam tylko serial HBO, ale już niedługo sięgnę po książkowy oryginał i pewnie z biegu przeczytam wszystkie tomiszcza:)
OdpowiedzUsuńAaaa, to o TEN kawał Ci chodziło:)
OdpowiedzUsuńDziękuję za recenzję, tym bardziej, że zawsze przed zobaczeniem filmu wolę sięgnąć po książkę (nie lubię, gdy film narzuca mi wyobrażenie o literackich bohaterach - wolę ich sobie samemu w umyśle kształtować).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i jako blogowy debiutant zapraszam na moją stronę o książkach :)
Radosiewka Ale wiesz, że np. "mój" Tyrion wyglądał zupełnie inaczej niż ten z HBO, a teraz aktorska twarz chcąc nie chcąc lezie mi przed oczy :)
OdpowiedzUsuńTymoteusz Kot Jw. Zresztą miniserial HBO, mimo że dobry, niektóre wątki spłycił, a inne, siłą rzeczy, ominął.
PS. Panie się ucieszą z kolejnego faceta na literacko - blogowym poletku :D
Mnie tam namawiać nie trzeba, czekam tylko aż książka wpadnie w moje łapki.
OdpowiedzUsuń