Kiedy przeczytałem pierwsze stronice “Stu dni” Lukasa Bärfussa, pomyślałem sobie, że coś jest nie tak. Zaraz, zaraz, przecież to miało być o Rwandzie. Sto dni rzezi, maczety, ucięte głowy, nogi i ręce, morze krwi, bestialstwo, ludobójstwo! A tu historia o dorosłym facecie, przepełnionym dziecięcymi ideałami niesienia pomocy biednym Afrykanom, który maże się, bo czarnoskóra piękność, w obronie której stanął na europejskim lotnisku, olała jego i jego pomoc, sikiem prostym. Wydało mi się wtedy, że to będzie zła książka. Nie poddałem się jednak i postanowiłem zgłębić o co w tym wszystkim autorowi chodzi. I bardzo dobrze się stało. Szwajcar nie skupia się bowiem na jatkach mających miejsce podczas konfliktu między Hutu i Tutsi, ale przy pomocy opisu losów Davida, pracownika jednej z instytucji pomocowych, próbuje odpowiedzieć na pytania: jak i dlaczego do nich doszło i jaka była rola białego w tym, rozgrywającym się na oczach całego świata, horrorze.
Moim zdaniem powieść Bärfussa, nie ogranicza się do kwestii rwandyjskich czystek, wykorzystując je jedynie do pokazania mechanizmów rządzących w większości krajów afrykańskich. Powinni ją przeczytać w pierwszym rzędzie ci, którzy chcąc poczuć się lepiej i ukoić swe białe serduszko “adoptują” czarnoskóre dzieci, kupują produkty firm zwalczających malarię, bądź cegiełki na budowę szkoły gdzieś w głębi sawanny. Bo “Sto dni” pokazuje jak rzecz wygląda od kuchni i jak za białe pieniądze rosną brzuchy miejscowych kacyków i spowinowaconych z nimi klanów, a w międzyczasie z głodu rosną brzuchy tych, którzy mieli być prawdziwymi beneficjentami pomocy. Jaka jest bezduszność instytucji, które w statutach mają zapisane szczytne cele pomocy czarnym braciom. I co naprawdę myślą o tym wszystkim ich pracownicy. Ba, nawet wkurzający mnie motyw romansu Davida i dziewczyny Hutu, pokazuje przepaść dzielącą białego i czarnego.
To mocna książka, rodząca u czytającego wiele pytań, wywołująca niepokój, sięgająca pod podszewkę wydarzeń i szukająca odpowiedzi w historii kolonizacji. Wraz z jej bohaterem przechodzimy drogę od naiwniaka do świadomego swej roli, w rozgrywających się wydarzeniach, człowieka, któremu jedna po drugiej spadają z oczu łuski ideałów. Chwila, w której David pojmuje, że 800 tys. ludzi zginęło nie na skutek żądzy krwi, ale w metodycznej, zaplanowanej na europejski wzór i przy pomocy europejskich narzędzi (np. wykorzystanie radia jako źródła propagandy), akcji, naprawdę zapada w pamięć. Podobnie jak reszta książki. Polecam.
Znalazłem jeszcze Jarkową profeskę.
Znalazłem jeszcze Jarkową profeskę.
Lubie takie mocne i poruszające książki działające na wyobraźnię, więc chętnie i tu dowiem się jak przebiega przemiana duchowa głównego bohatera.
OdpowiedzUsuńNie czytałam i pewnie nie przeczytam bo nie przepadam za podobną literaturą (mogę czytać o okrucieństwie tylko jeśli wiem, że jest wytworem czyjejś wyobraźni). Natomiast całkiem niedawno wysłuchałam w Tok FM audycji poświęconej Tutsi i Hutu. Wreszcie zrozumiałam gdzie miał początek ten krwawy konflikt i jaka była rola białego człowieka.
OdpowiedzUsuńCzyli te wszystkie adopcje, pomoc - to co, o kant odwłoka rozbić? Czy istnieje coś w zamian?
OdpowiedzUsuńEch, pesymizmem powiało.
cyrysia Zapraszam zatem o lektury.
OdpowiedzUsuńCzarny(w)Pieprz Sztuczne podziały, wzmacniane przez kolonizatorów w celu wygrywania jednych tubylców przeciw drugim, by łatwiej rządzić, jeszcze długo będą przyczyną konfliktów na Czarnym Lądzie.
Agnes Sprawę pomocy najlepiej obrazuje scena ze "Stu dni", kiedy David jedzie z szefem załatwić z miejscowym bossem budowę szkoły dla sierot. Boss ma samochód (jako jedyny w okolicy) i zanim wyda na zgodę na szkołę, chce żeby mu zbudować asfaltową drogę. I trzeba się na to zgodzić, bo inaczej szkoła może np. spłonąć. A kasa na drogę skąd? Ano, właśnie. Tak, że tylko niewielki procent datków trafia dokładnie do kieszeni, czy raczej brzuchów, tych, dla których są one przeznaczone.