Gdyby
ktoś przed powtórną lekturą “Bagażu nie z tej ziemi” duetu Stevenson -
Osbourne, zapytał mnie: “O czym to?”, bez wahania, przywołując na pomoc
coraz bardziej szwankującą pamięć, odparłbym niegrzecznie pytaniem na
pytanie: “Widziałeś “Ciało” Saromonowicza?”. Bo też i takie jest moje
wspomnienie z tego czytania sprzed lat, czyli że jest trup, którego nikt
nie chce i którego wszyscy chcą się, wymyślając najbardziej
nieprawdopodobne sposoby, pozbyć. Ale jak się okazuje, trup, choć
rzeczywiście jest i heca z nim nie lada, to tylko pretekst, by pokazać,
jak też sobie Londyńczycy pod koniec XIX wieku w życiu poczynali. Urocza
to ramotka. Już jej pierwsze dwa zdania wprawiły mnie w dobry humor,
jednocześnie wybijając zęby jadowe i sprawiając, że nie mogę o niej
napisać inaczej niż w superlatywach. No, bo jakże mógłbym, skoro
autor zaczyna swe dzieło tak:
“Co
może wiedzieć o trudach pisarza, o niebezpieczeństwach, które na niego
czyhają, miłośnik powieści rozparty w fotelu i z uśmiechem na ustach
przerzucający stronice książki! Jakże niewiele myśli on wtedy o długich
godzinach ciężkiej pracy, o poradach zasięganych u wybitnych
specjalistów, o żmudnej korespondencji z uczonymi — jednym słowem o tym
olbrzymim rusztowaniu, które trzeba wpierw wznieść, a potem rozebrać,
tylko po to, by jemu, czytelnikowi, szybko minęła godzinka w pociągu.
(...)”. Zostałem zatem rozbrojony, przyznałem pisarzowi rację i ze spuszczoną głową ruszyłem doceniać jego trud.
Powieść
autora “Wyspy skarbów”, napisana do spółki z pasierbem, nie jest może
arcydziełem, ale kawałkiem soczystej, nasyconej humorem, literatury popularnej, więc czytało
mi się ją świetnie i z ciągle wyszczerzoną paszczą. Bo jak tu się nie
uśmiechnąć przy tej komedii omyłek, która ze strony na stronę staje się
coraz bardziej absurdalna. Zaczynając od tontiny, pewnej formy zakładu,
w której kasę zgromadzoną w puli zbiera ostatni żyjący, i która
wszystkiemu daje początek, a skończywszy na fantastycznie flegmatycznej
końcówce. A te postaci. Wuj - omnibus, który najtęższego słuchacza
potrafi zanudzić swoimi wielowątkowymi i, równie jak przemówienia
Castro, rozwlekłymi, tyradami na każdy temat. Bratanek Morris, kompletny
nieudacznik jeśli chodzi o interesy, ciągle marzący o zgarnięciu
tontinowego majątku. Kuzyn Morrisa, Michał, adwokat, a przy tym totalny
szaławiła ze skłonnością do napojów wyskokowych. I cała feeria postaci
co prawda pobocznych, ale równie jak pierwszoplanowe, kolorowych.
Nie
chcę się rozpisywać o fabule, by nie psuć zabawy, dodam zatem tylko, że
oprócz uciechy, daje też książka obraz Anglii i Anglików
z middle class sprzed, circa, stulecia. Obraz zabawny, a dla współczesnego czytelnika
również nieco fantastyczny, no bo jakże to, przeżyć rok za, powiedzmy,
100 funtów. Polecam na dobry humor. Ja miałem przedni i dzieliłem się
nim z Kitkiem, serwując jej na głos takie rodzyneczki jak ta:
"W domu nie było chleba. Panna Hazeltine bowiem (jak wszystkie kobiety, gdy są same) żywiła się wyłącznie ciastkami."
Żeby jeszcze te słowa o warsztacie pisarza, godzinach pisania, konsultacjach, były prawdą w odniesieniu do współczesnych aspirujących "literatów":P Ale ramotka zapowiada się zacnie - "dopisuję do listy", że pozwolę sobie zacytować klasyka:)
OdpowiedzUsuńZWL Przecież wiesz, że ja takową myśl próbowałem forsować, acz bezskutecznie. Znaczy, że pisanie to ciężka orka, a nie wyrzucenie z siebie tekstu, byle szybko, bo jak nie, to się uduszę weną :) W każdym razie dajmy acan pokój i potarzajmy się w powieściach starych i dobrych. "Bagaż ..." jest jedną z nich, a ja mam chyba ochotę na Twaina.
OdpowiedzUsuńA nie świerzbią Cię paluchy za każdym razem, jak widzisz taki durnowaty manifest "literacki"?? Ja wiem, że to walenie grochem o ścianę, ale trzeba dawać odpór zalewowi pseudodzieł pseudoliteratów. A z Twaina mam nieczytane "Pod jednym niebem" i chętkę na "Życie na Missisipi".
OdpowiedzUsuńZWL Mnie bardziej boli fakt, że boję się przez to sięgać po debiutantów, a chciałbym. Co do świerzbienia, to sam przysłowiem odpowiedziałeś, więc po co?
OdpowiedzUsuńWłaśnie "Życie ..." mnie ciągnie :)
To skuś się, a ja sobie potem z przyjemnością poczytam Twoją notkę:)
OdpowiedzUsuńCytat z ciastkami przedniej urody. :D Bardzo lubię takie angielskie powieści. Zaciekawił mnie autorski duet. Ciekawe, jak im się razem pisało. W każdym razie owoc wyszedł bardzo smakowity. :)
OdpowiedzUsuńPotwierdzam powyższe "zeznania" na temat "Bagażu...", uroczo rozbrajająca ramotka ;-)
OdpowiedzUsuńWarto wiedzieć, że R. L. Stevenson to nie tylko "Tajemnicza wyspa".
ZWL Proszę mi tu przestać kadzić, bo nie sprostam oczekiwaniom i będzie :P
OdpowiedzUsuńLirael A było jeszcze takich wiele. Przy niektórych parskałem jak mors. Kurczę, doszedłem do wniosku, że na Dzień Kobiet zafunduję sobie notes z Paperblanksa i będę wynotowywał takie dżingle :) A duet raczej sprawny, bo nie zauważyłem zgrzytów.
Agnesto Tym bardziej, że "Tajemnicza wyspa" to Verne :D Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać. Mam nadzieję, że się nie pogniewasz :)
Bazyl, jakie tam nie sprostam, co? Sprostasz, nie widzę inaczej:P
OdpowiedzUsuńPomysł z notesem świetny, mam nadzieję, że potem zapiski zostaną upublicznione. :)
OdpowiedzUsuńJa też mam zamęt z tymi wyspami, niedawno w rozmowie z Zacofanym w lekturze twierdziłam, że "Wyspę skarbów" napisał Verne.:)
Swoją drogą od dłuższego czasu mam ochotę na przeczytanie jakiejś książki Vernego i "Tajemnicza wyspa" wydaje się strzałem w dziesiątkę. Na pewno nie czytałam jej w dzieciństwie.
ZWL No, teraz to się spociłem :P
OdpowiedzUsuńLirael A mnie jakoś do Vernea nie ciągnie w ogóle. Na notes najpierw muszę zapracować, a potem zapisywać tylko super ważnymi myślami. Osiem dych to nie w kij dmuchał :)
Czytam na poprawę humoru, podobnie jak Jeroma czy P.G.Wodehousa - nadal mnie bawią. :))
OdpowiedzUsuńCwP O, widzisz! Kiedyś, gdzieś, kupiłem za grosze któregoś Jeevesa i leży. Tylko, cholerka, gdzie??
OdpowiedzUsuńBazyl: jestem dziwnie spokojny:)
OdpowiedzUsuńLirael: no jak mogłaś nie czytać Tajemniczej wyspy? Chociaż dla mnie numerem 1 u Verne'a jest Piętnastoletni kapitan, znałem na pamięć, może dlatego, że jako jedyną miałem na własność:))
ZWL A ja chyba najbardziej lubię "W 80 ...". Z tym, że może to być podyktowane faktem sfilmowania tegoż i obsadzenia J. Chana w roli Passepartout :P
OdpowiedzUsuńZa "W 80 dni" jakoś nie bardzo, a już filmowo to chyba żadna wersja mnie nie zachwyciła, nawet rysunkowa:P
OdpowiedzUsuńMożemy się zapisać do PTJV, tutaj szczegóły plus informacje o domniemanych polskich korzeniach Juliusza. :)
OdpowiedzUsuńZWL Ale wiesz... JACKIE CHAN! ;)
OdpowiedzUsuńLirael No i, dzięki dyskusji, wygrzebałem i odkurzyłem króciaka, który, byłem pewien, gdzieś tu jednak wisiał. A na stronie PTJV byłem w poszukiwaniu jakichś uzupełnień do tekstu Lottmana :)
Bazyl: no właśnie nie wiem:P
OdpowiedzUsuńZWL Jakoś nie dowierzam, żebyś nie miał żadnej fiksacji, która bielmem oko zasnuwa i największe knoty potrafi pobłażliwie oceniać :P
OdpowiedzUsuńA nie, fiksacji z bielmem to parę mam, ale żadna się nie wiąże z karateką z Hongkongu:) Tacy na przykład książkowi Czterej pancerni, złego słowa nie dam powiedzieć:P
OdpowiedzUsuńZWL Toż ja właśnie o tym, a nie o samym Chanie. Ale dość już, bo za bardzo odsłonimy przyłbice. Tajemniczość nagania czytelników, a przecież wiesz co musimy robić, żeby się lansować i ich zdobywać :P
OdpowiedzUsuńSłusznie prawisz, ekshibicjonizm należy utrzymywać w granicach:P
OdpowiedzUsuń