Wydawca
reklamuje “Stulatka …” jako „szwedzkiego Forresta Gumpa” i rzeczywiście
coś w tym jest. Zarówno bowiem Allan Karlsson, jak i tytułowy bohater
powieści Grooma, mają ze sobą coś wspólnego. Obaj prezentują totalnie
bezstresowe podejście do życia i obaj mają wysoko postawionych
znajomych. Tu jednak, moim zdaniem, podobieństwa się kończą i chwała
Swarożycowi, bo inaczej miałbym niezbyt strawną powtórkę z rozrywki (nie
lubię naśladownictw), a tak, miałem … No cóż, czystą rozrywkę. Bo czyż
mogło być inaczej, jeśli czas spędzało się w towarzystwie wiekowego
dziadka, który swoim stoickim spokojem mógłby obdzielić połowę
zestresowanej na maksa obsady Wall Street, a fantazją, ze 20 ułańskich
pułków.
Allana
Karlssona poznajemy w chwili, gdy daje dyla z domu spokojnej starości.
Właśnie ma świętować swoje setne urodziny, ale że impreza ma mieć
charakter absolutnie abstynencki, że już o braku dobrej wyżerki nie
wspomnę, dziarski dziadek po angielsku, przez okno swego pokoju, udaje
się w szeroki świat, by przeżyć ostatnią w swym życiu (w końcu ma sto
lat), przygodę. Ponieważ jeszcze go nie znamy, bo nie przeczytaliśmy
opowiadających jego burzliwe, życiowe dzieje, retrospekcyjnych kawałków,
nie wiemy, że Allan jest człowiekiem, dla którego nie ma rzeczy
niemożliwych, ale też facetem, życiem którego kieruje przypadek i
nieprawdopodobne szczęście (jakżeby inaczej, w końcu przeżył STO
LAT!!!). Czy zatem dziwić może, że podczas swej karkołomnej ucieczki
tenże przypadek każe mu rąbnąć socjopatycznemu bandycie walizę z wielce
interesującą zawartością. I z tą walizą zawitać do samotni równie
zwariowanego jak on, acz deczko młodszego, staruszka! I wraz z nim kontynuować
ucieczkę, przy okazji zatrudniając jako szofera sprzedawcę fast foodów!!! I razem z
nimi trafić do domu samotnej niewiasty, która hoduje słonia!!! I … Sami
widzicie. A weźcie pod uwagę, że nawet nie wspomniałem o pojawiających
się na kartach powieści: Franco, Stalinie, Mao, Trumanie czy de Gaulle’u
i to oczywiście w zestawieniu z naszym szacownym jubilatem.
Po
raz stofęfnasty wspomnę, że lubię staruszków z cohones. Dlatego pewnie,
mimo że w pewnym momencie zżymałem się na zbyt odjechane konotacje
głównego bohatera z postaciami historycznymi, tyle uciechy dostarczyła
mi ta książka. Tym bardziej, że autorowi sprytnie udało się ten cały
cyrk powiązać w końcu w zgrabną całość.
Polubiłem
Allana. Bliskie memu sercu było zarówno jego umiłowanie do napojów
wyskokowych, jak i wstręt do likieru bananowego. Podobała mi się postawa
życiowa, którą roboczo nazwałem “liść na wietrze”*. Bo, choć wiem, że
jako znerwicowany choleryk, stoję na przeciwnym biegunie, to jednak miło
było poczytać o tym, jak spokojne poddanie się biegowi wydarzeń może
nas doprowadzić do miejsc,
o których nawet nie marzyliśmy i pozwolić wziąć udział w wydarzeniach,
które wstrząsnęły światem. I nawet literówki, ba, błędy rzeczowe -
“(...) udał się na wschód, dziewięćset tysięcy sześćset kilometrów
pociągiem.” i stylistyczne “(...) nie mieli najmniejszych trudności z
zaczajeniem się do samochodu”, niech Was nie oderwą od szalonego around
the world (można włączyć RHCP) z niezłomnym, choć narzekającym na bóle w
kolanach, Wikingiem, jako przewodnikiem. Polecam.
*
A którą pięknie charakteryzuje cytat: „Allan Karlsson nie wymagał od
losu niczego szczególnego. Potrzebował tylko łóżka, porządnej porcji
jedzenia, czegoś do roboty i od czasu do czasu odrobiny wódki. Jeśli to
dostał, mógł znieść prawie wszystko.”
A ja miałam tę przyjemność, że wysłuchałam Stulatka w wersji audio z Arturem Barcisiem jako lektorem, miód malina.
OdpowiedzUsuńNie przepadam za audiobookami (z wyjątkiem dziecięcych) i choć wydaje mi się, że sporo z nich zapamiętuję, to jednak wolę słowo pisane (papier, czytnik). Pana Barcisia znamy jako audiobookowego Mikołajka i nie wiem, czy dałbym radę przestawić się z głosu chłopięcego na starczy w jego wykonaniu :)
UsuńPodobnie jak Patrycja też miałam okazję wysłuchać "Stulatka" w interpretacji Artura Barcisia.
OdpowiedzUsuńCudności:)
Spotkania z historycznymi VIP-ami super, ale mnie zupełnie rozłożyło to jak Allan i spółka załatwili właścicieli zdobycznej walizki:)
Dobry bohater, charakterystyczny i do polubienia od pierwszych stron, to chyba największa siła tej powieści. W każdym bądź razie ja dla przyjemności obcowania z nim dokończyłem książkę :)
UsuńWłasnie kupiłam i zabieram ze soba na wyjazd!! Hurra! Z fragmentami zetknełam się już wczesniej i po prostu mnie urzekły :))
OdpowiedzUsuńAle zdajesz sobie sprawę, że to nie jest Wielka Literatura, znajomością której można zadać szyku na inteligenckim raucie? :P
UsuńChcę to :))) Przy okazji następnych zakupów książkowych chyba wrzucę do koszyka :)
OdpowiedzUsuńPamiętaj, że w razie niekompatybilności z zawartym w książce poczuciem humoru winę za to ponosi Autor, nie ja. Ewentualnym winnym może być jeszcze Twoje własne poczucie humoru :)
UsuńKurczę, chyba przestanę odwiedzać blogi książkowe, bo ostatnio co recenzja - to tak mnie zaciekawi, że chciałoby się biec do księgarni i kupować. Lista książek do kupienia wydłuża się niepokojąco ;-)))
OdpowiedzUsuńA ja złożyłem sobie solenną obietnicę, że po Martinie nagrzebię w biblio jakąś zapomnianą bidulę, kurzem pokrytą :) Ale fakt, w zakładkach mam już ponad setkę pozycji. Część tytułów trafi pewnie do biblio przy okazji najbliższego, jesiennego, zakupu. A stamtąd - do mnie :)
UsuńChwała bibliotekom :-) Oby tylko zaopatrywały się często w nowości :-)
UsuńKsiążka o dziarskim dziadku zapowiada się bardzo ciekawie. Filozofia pod hasłem “liść na wietrze” też wydaje mi się bardzo nęcąca, zwłaszcza w obliczu rychłego pourlopowego powrotu do pracy, w której stres goni stres. :(
OdpowiedzUsuńTy jako "znerwicowany choleryk"?! Musiałam sprawdzić, czy dziś przypadkiem nie jest 1 kwietnia. Absolutnie sobie Ciebie tak nie wyobrażam.
I jestem za zapomnianą bidulą, kurzem pokrytą! :)
A widzisz, jak to się można w Internecie naciąć :P Bidula coraz bliżej, bo Martin się sam czyta. No, ale to jednak ciągle kilkaset stron :)
Usuń:D
UsuńTo będę od czasu do czasu profilaktycznie skandować "Bidula! Bidula!" :)
Ja się za pierwszy tom Martina jeszcze nie zabrałam, choć czeka cierpliwie już rok. Teraz też się nie zabiorę, bo obawiam się totalnego wsiąknięcia, a w najbliższym czasie rozmarzone wyobcowanie z rzeczywistości nie jest u mnie wskazane (wypełnianie rubryczek, sporządzanie list, etc). :)
Dodam tylko, że znajoma której poleciliśmy Martina nie spoczęła nim nie przerzuciła ostatniej strony "Tańca ...", tak więc jest się czego strzec. Jedyny zarzut był taki, że nie poinformowaliśmy jej o tym, że cykl jest niedokończony :)
UsuńTego się właśnie obawiałam. Jest spora obawa, że ja też będę łykać tom za tomem jak młody pelikan, że pozwolę sobie zacytować jednego z ulubionych recenzentów. :) Zacofany w lekturze też mnie ostrzegał. I pamiętam entuzjazm Grendelli i Milvanny.
UsuńMiałam niebywałą przyjemność poznać Stulatka i szalenie mi się spodobał, szczególnie jego podejście do życia - trochę mu tego zazdrościłam, bo ja jestem wiecznie zestresowana ;)
OdpowiedzUsuńBardzo przyjemna lektura.
Pozdrawiam!
Ojciec mojej sąsiadki, wychodzącej onegdaj za mąż, zapytany czemu po nowy garnitur jedzie w piątek, a nie w sobotę (dzień ślubu), odrzekł, że tak miał zrobić, ale ktoś mu powiedział, że sklepy mogą być pozamykane :) Zen, po prostu zen :)
UsuńEch, a na tylu blogach była ta książka do wygrania, to machnęłam ręką, nie mając zaufania do świeżej bułeczki. Niesłusznie. A jeszcze chwalą tu audiobooka, ja chcę!
OdpowiedzUsuńCzasem i najlepszy seler okazuje się być zjadliwy :)
UsuńKsiążka też mnie ubawiła- tak jak Twoja recenzja. Weź się chopie i może cos wydaj? :)
OdpowiedzUsuńMogę. Różne dźwięki. Paszczą. Albo i nie. :P
Usuń