Kiedy dostaliśmy do rąk książkę Herty Müller, pierwszą reakcją było: cienka. I faktycznie, niewiele ponad setka stron, który to fakt od razu wzbudził radość klubowiczów, bo cegła plus noblistka, to mogłoby być ponad nasze skromne czytelnicze siły. Druga reakcja: co za dziwny tytuł. Rzeczywiście, przyciągający swą niestereotypowością, ale i wieszczący, że może być kłopot w odbiorze. Czy zatem rozmiar miał znaczenie i czy ziściły się nasze podejrzenia co do stylu?
W tej krótkiej książeczce, Herta Müller, Niemka urodzona w rumuńskim Banacie, czerpiąc z własnych życiowych doświadczeń, opisuje los swoich rodaków, którzy z jednej strony próbują żyć w rządzonym przez Ceauşescu kraju, z drugiej zaś, za wszelką cenę próbują go opuścić. Zaznaczyć przy tym od razu należy, że słowa “za wszelką cenę” nie są tu wcale na wyrost, o czym, w niespecjalnie zawoalowany sposób, przekonujemy się podczas lektury. To bardzo gorzka opowieść o ludziach, którzy nigdzie nie są u siebie. Borykających się z przeszłością w postaci traumy II Wojny Światowej (służba w SS i pobyt w rosyjskich łagrach), teraźniejszością w postaci stosunku autochtonów (niechęć wynikająca z przekonania niemieckiej mniejszości o swojej wyższości) i lękami związanymi z przyszłością, która nastanie po wyjeździe do innego świata - Niemiec.
W odbiorze tego co pani Müller chciała opowiedzieć, przeszkadzało nam, jak wspólnie ustaliliśmy, trzy rzeczy. Po pierwsze częste używanie bardzo krótkich zdań. Takich, jakby je chcieć do czegoś porównać, wziętych prosto z elementarza, acz o wiele bardziej zaskakujących i pełnych, czasem dość dziwnych, porównań (w nomenklaturze blogerskiej nazywa się to “poetycki język” - nie przepadam)*. I o ile nie lubię rozbuchanych, barokowych potworów, tak zbyt duże odchylenie w drugą stronę, też niezbyt mi odpowiadało i automatycznie szukałem w głowie spójników, by połączyć te dwu- trzywyrazowe biedactwa w bardziej czytelną całość. Po drugie - alegorie. Od zawsze uważam symbolikę w literaturze za pewne pójście na łatwiznę, bo to wiadomo, ilu czytelników tyle interpretacji**. W tym przypadku jest to co prawda uzasadnione, bo książka powstawała pod rządami totalitarnymi i pewnych rzeczy nie dało się opisać wprost, ale jednak nieźle uzębiona jabłoń zjadająca własne jabłka, troszkę nas przerosła. Po trzecie zaś i ostatnie jest to książka bardzo hermetyczna. Spełniająca z pewnością funkcję oczyszczającą dla autorki, ale strasznie trudną do spenetrowania dla kogoś z zewnątrz. Bez pewnej, choćby minimalnej, podbudowy faktograficznej (nawet ograniczającej się do biogramu Herty Müller), miejscami wręcz niezrozumiała.
Zmęczyła naszą grupę ta lektura i raczej nie będziemy zabiegać o możliwość podyskutowania na temat innych książek noblistki. Jako wartość dodaną należy jednak odnotować, że stała się interesującym przyczynkiem do dyskusji o mniejszościach narodowych.
W tej krótkiej książeczce, Herta Müller, Niemka urodzona w rumuńskim Banacie, czerpiąc z własnych życiowych doświadczeń, opisuje los swoich rodaków, którzy z jednej strony próbują żyć w rządzonym przez Ceauşescu kraju, z drugiej zaś, za wszelką cenę próbują go opuścić. Zaznaczyć przy tym od razu należy, że słowa “za wszelką cenę” nie są tu wcale na wyrost, o czym, w niespecjalnie zawoalowany sposób, przekonujemy się podczas lektury. To bardzo gorzka opowieść o ludziach, którzy nigdzie nie są u siebie. Borykających się z przeszłością w postaci traumy II Wojny Światowej (służba w SS i pobyt w rosyjskich łagrach), teraźniejszością w postaci stosunku autochtonów (niechęć wynikająca z przekonania niemieckiej mniejszości o swojej wyższości) i lękami związanymi z przyszłością, która nastanie po wyjeździe do innego świata - Niemiec.
W odbiorze tego co pani Müller chciała opowiedzieć, przeszkadzało nam, jak wspólnie ustaliliśmy, trzy rzeczy. Po pierwsze częste używanie bardzo krótkich zdań. Takich, jakby je chcieć do czegoś porównać, wziętych prosto z elementarza, acz o wiele bardziej zaskakujących i pełnych, czasem dość dziwnych, porównań (w nomenklaturze blogerskiej nazywa się to “poetycki język” - nie przepadam)*. I o ile nie lubię rozbuchanych, barokowych potworów, tak zbyt duże odchylenie w drugą stronę, też niezbyt mi odpowiadało i automatycznie szukałem w głowie spójników, by połączyć te dwu- trzywyrazowe biedactwa w bardziej czytelną całość. Po drugie - alegorie. Od zawsze uważam symbolikę w literaturze za pewne pójście na łatwiznę, bo to wiadomo, ilu czytelników tyle interpretacji**. W tym przypadku jest to co prawda uzasadnione, bo książka powstawała pod rządami totalitarnymi i pewnych rzeczy nie dało się opisać wprost, ale jednak nieźle uzębiona jabłoń zjadająca własne jabłka, troszkę nas przerosła. Po trzecie zaś i ostatnie jest to książka bardzo hermetyczna. Spełniająca z pewnością funkcję oczyszczającą dla autorki, ale strasznie trudną do spenetrowania dla kogoś z zewnątrz. Bez pewnej, choćby minimalnej, podbudowy faktograficznej (nawet ograniczającej się do biogramu Herty Müller), miejscami wręcz niezrozumiała.
Zmęczyła naszą grupę ta lektura i raczej nie będziemy zabiegać o możliwość podyskutowania na temat innych książek noblistki. Jako wartość dodaną należy jednak odnotować, że stała się interesującym przyczynkiem do dyskusji o mniejszościach narodowych.
* TUTAJ próbka.
** Odnoszę wrażenie, że lubią je profesjonaliści, bo dają one możliwość “rozbrykania” się w tychże interpretacjach :P
Przyznam szczerze, że nie gustuję w tego typu literaturze i chyba jednak nie zainteresuję się tą autorką i jej książkami, ale recenzję miło było przeczytać.
OdpowiedzUsuńCo prawda dziewczyn raczej nie namówię na danie prozie Müller drugiej szansy, ale sam z chęcią się przekonam, czy ta akurat forma to tylko jednorazowy eksperyment i czy autorka jest pisarzem jednego tematu. I miło mi, że miło, acz z pewnością nie "recenzję" :D
UsuńW temacie rumuńskich Sasów polecam "Czerwone rękawiczki" Eginalda Schlattnera. Więc o ile nie zmęczyła Was (Ciebie) ta tematyka, a tylko noblistka ;) to szczerze polecam. Choć to akurat cegła. Ale za to zdania są pełnowymiarowe i mało metaforyczne :)
OdpowiedzUsuńPrzyznam szczerze, że tematyka, mimo że wydaje się dość egzotyczna, to jednak po przyjrzeniu się, wcale taka nie jest. Chętniej chyba jednak poczytałbym coś na temat wypędzonych. Może tę nowość z pwnowskiej serii "Karty historii"?
UsuńNotuję do zakładki- nie czytać- jest tyle ciekawszych książek
OdpowiedzUsuńNigdzie nie napisałem, że "Człowiek ..." nie jest ciekawy. Po prostu temat został podany w niezbyt przyswajalny dla naszej grupki sposób. Może akurat z Tobą będzie inaczej i warto jednak dać noblistce szansę :)
UsuńUzębiona jabłoń brzmi interesująco. Niezwykle interesująco. Nie na tyle jednak, aby spróbować się do niej zbliżyć.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam próbkę i doskonale rozumiem teraz, co miałeś na myśli pisząc o spójnikach. Noblistka ma tak zawsze czy tylko tutaj?
Nie wiem. Nie wiem też czy krąży tylko wokół swoich traumatycznych przeżyć, czy wypuszcza się w pisaniu poza. Potrzeba zatem co najmniej jeszcze jednej książki, żeby się o tym przekonać :)
UsuńO, tego nie czytałam, za to mam za sobą "Król kłania się i zabija"," Lis już wtedy był myśliwym"; "Głód i jedwab" ( czasy przedblogowe- brak notatek). Styl mi nie przeszkadzał, ogólnie lektura była dla mnie satysfakcjonująca, choć niełatwa, nie zawsze oczywista i zrozumiała co do joty. Hermetyczna- tak, to na pewno. Mimo to polubiłam Hertę Muller.
OdpowiedzUsuńTeraz zaś mierzę się z Gordimer, skoro już o noblistkach mowa.
A ja nie jestem zbyt przekonany, bo nie wiem czy to co dostałem jest reprezentatywne (wtedy za resztę dziękuję), czy też ta dziwna maniera, o której starałem się napomknąć, dotyka tylko tej pozycji :) Z tego co piszesz poniżej wynika, że może być lepiej. Lepiej dla mnie oczywiście :)
UsuńTego za nic nie przeczytam ale z ciekawością sprawdzę czy ta Pani ma tak zawsze ,czyli to o co pyta Momarta w komentarzu powyżej.
OdpowiedzUsuńZapoznałam się z fragmentem tekstu z tego "...bażanta", nie kojarzę, by w tamtych tomikach, które czytałam też tak "boleśnie krótko" bywało. Pewnie lapidarnie też, ale nie tak jak tutaj.
UsuńWychodzi na to, że trzeba sprawdzić. Ale to nieprędko :)
UsuńMnie lektura książek Mueller satysfakcjonuje, bo to eksperyment literacki. I podziwiam jej tłumaczy. Inną strukturę (tzn inną niż Człowiek... Lis już wtedy... i Człowiek jest tylko...) ma jej grubsza powieść pt. Huśtawka oddechu, nieco podobna do polskiego Innego swiata Herlinga-Grudzińskiego. Napisałam o Lisie... na swoim blogu http://magdalenamisztela.blogspot.com/2013/03/lis-juz-wtedy-by-mysliwym-herty-muller.html
OdpowiedzUsuńWidzisz, ja na słowa "eksperyment literacki", uciekam zazwyczaj z głośnym krzykiem. Nie lubię. Choć przyznam szczerze, że jeśli już się odważę, bywają takie, które mnie wciągnęły. "Człowiek ..." niestety do nich nie należy :( Z Twojego tekstu wyłowiłem słowa - klucze (fabuła poszatkowana, nieskładna, proza poetycka, oniryzm), które każą mi omijać "Lisa ..." łukiem :)
UsuńNie przeczytałam próbki, nie dałam rady. Tylko początek. Potem kawałek o ropusze. Uch.
OdpowiedzUsuńPo to właśnie zamieściłem link. Bo może akurat komuś taki styl leży.
UsuńDo czegoś Muller się przymierzyłam raz...to chyba były "Niziny".
OdpowiedzUsuńNie dałam rady. Tamto akurat było strasznie drastyczne od początku. Umęczyłam się i stwierdziłam, że widać jestem za głupia na tę noblistkę.
Myślałam, że inne będą bardziej przyswajalne, ale po tej recenzji, stwierdzam że niekoniecznie ;)
Co dziwne, ja artykuły o niej pochłaniałam z dużym zainteresowaniem. Ale widać łatwiej mi się czyta o niej niż ją.
Tutaj drastyczność została zastąpiona poczuciem beznadziei. Główni bohaterowie obrywali, obrywają i jest duża szansa, że po uzyskaniu upragnionego paszportu i wyjeździe do ziemi obiecanej, też będą obrywać. Nie ma światełka w tunelu. To wszystko, plus styl o którym wspominam, sprawiło, że było ciężko.
UsuńPS. Proszę, nie po "recenzji". :)
po Twojej wyważonej opinii. może być? ;))
UsuńJak najbardziej :)
UsuńFaktycznie HM nie da się czytać zbyt często, bo i przygnębia, i dusi. Mnie akurat podobają się jej krótkie zdania, bo wprowadzają pewien niepokój, co w literaturze lubię.;) Całkowicie zgadzam się natomiast z Twoim stwierdzeniem, że bez podbudowy faktograficznej ciężko ogarnąć fabułę. Przy tym wszystkim uważam, że wypracowała swój własny język i styl, a to nie jest takie proste. Z tego wszystkiego chyba zajrzę dzisiaj na półkę z lit. niemiecką w bibliotece.;)
OdpowiedzUsuńJeśli zwrócę wzrok ku półce z lit. niemiecką, to najprawdopodobniej ku klasyce jednak. Do Manna podchodziłem już parę razy, może w końcu dane mi będzie coś skończyć :)
Usuń