piątek, 31 maja 2013

"Kłopoty rodu Pożyczalskich" Mary Norton

Mógłbym oczywiście napisać zgrabną historyjkę o tym, jak to dwaj mali chłopcy, zachwyceni okładką nowego wydania “Kłopotów …”, uprosili srogiego ojca, żeby odmawiając sobie innych życiowych uciech, zakupił był tę, pięknie wznowioną przez “Dwie Siostry”, perłę klasyki literatury dziecięcej. Mógłbym ją (historyjkę, nie perłę), rozwinąć o wielce budujący obraz małych czytelników, z wielką uwagą spijających z ust rodzicielskich każde słowo, które przed laty wyszło spod pióra pani Norton. Mógłbym …, ale ponieważ ostatnio w modzie jest zapewnianie przez blogerów “książkowych”, że pisze się szczerze do bólu, to mi nie wypada. Będzie zatem wielce życiowo, miejscami pewnie drętwo, ale zgodnie z prawdą najprawdziwszą.
Wyznać mi zatem należy, żem książkę kupił dla siebie, bom fanem ilustracji pani Emilii Dziubak wielkim i jak zwykle nie sądzę po okładce, tak w tym konkretnym przypadku, sądziłem. Jak się okazało, słusznie. Drugim powodem, dla którego zdecydowałem się na zakup, był fakt, że w dzieciństwie z Pożyczalskimi nie dane mi było się spotkać i korzystając z przykrywki, jaką dają małoletnie dzieci, mogłem to niedociągnięcie, bez narażania się na kpiące spojrzenia innych dorosłych, nadrobić. Tak więc zakupiłem i głośno zacząć czytałem.
To książka dla wszystkich tych, którzy doświadczyli akcji pod tytułem: “Biega, krzyczy, pan Hilary (...)”. Całe szczęście Tuwim, mimo że czasem nie przebierał w słowach, miał świadomość tego, że pisze dla dzieci i zrymował tylko cenzuralne okrzyki poszukiwacza okularów. W życiu tak lekko nie jest i nie wszystko nam się łatwo na nosie znajduje. Czasem, jak mawiają w moich stronach, amba, fatima, było i nima. I tu właśnie wkraczają na scenę Pożyczalscy. Strączek, Dominika i ich córka Arietta, mieszkają pod podłogą sporego gmaszyska i żyją dzięki pożyczaniu. Zginęła ci skarpetka? Pewnie twoja własna Dominika przerobiła ją na kołdrę dla córki. Albo na rękawiczki. Jeszcze przed chwilą widziałeś w misce jabłko? Hmm, życz smacznego tym spod podłogi. Cóż robić, taki układ. Zresztą, mali mieszkańcy ciężko dostępnych zakamarków, mają gorzej, bo przecież mogą zostać Zobaczeni. A być Widzianym, to straszny stygmat, no i, jak się ostatecznie okazuje, cholerne kłopoty dla rodziny.
Jeżeli chodzi o tekst, szału w odbiorze nie było. Mówię oczywiście o zmuszonych przez strasznego tatula, słuchaczach. Powieść pani Norton jest bowiem dość statyczna i oparta na sporej ilości niedopowiedzeń, które sprawiają że historia rośnie w pytania (co się stało starszej pani?, co łączy służącą z ogrodnikiem?, gdzie podziała się właścicielka domku dla lalek?) i staje się przez to o wiele ciekawsza. Stare i doświadczone ucho je (niedopowiedzenia) wyłapie, a stara łepetyna je (pytania) zada, a młode, cóż, są za młode. Nie było jednak tak źle, jak w przypadku książek, które nie podeszły zupełnie. Przy tamtych nie słyszałem bowiem: “Tato, przerwij, bo idę do kuchni/kibelka/po kredki”, niepotrzebne skreślić. Gwoli historycznej prawdy, dodać jednak należy, że dość dramatyczna końcówka, to już było coś, co zainteresowało chłopów na tyle, że obłożyli sobą tatę z obu stron i nie dali skończyć. No i Młodszy, dla którego ciągle ważna jest strona obrazkowa książek i który tylko łowił kątem oka czy na czytanych stronach pojawia się barwna plama i szybciutko przybiegał studiować świetne ilustracje pani Emilii. Refleksyjne, pięknie operujące barwą (ach, te płomiennorude włosy Arietty), światłem i cieniem (scena na puszce). Po prostu wspaniałe.
Książka w tym wydaniu, to apetyczny kąsek dla oka, ale i wcale nie tak znowu zramolały - dla ucha. Piękna fraza, którą coraz rzadziej spotkać można we współczesnej twórczości dla dzieci. Zero infantylności i cuckania, jak roboczo nazywam sposób zwracania się do młodego czytelnika, ukochany przez spore grono dzisiejszych twórców. Dobra do rozpoczęcia niezobowiązującej rozmowy o być (postawa Dominiki, która strasznie mi przypominała panią Bukietową*) czy mieć (tęsknota Arietty za odkrywaniem świata). Słowem - lubię to!

* Polskie tłumaczenie nazwiska jako Żakiet, jakoś niezbyt do mnie trafia.

środa, 29 maja 2013

"Kroniki Archeo. Tajemnica klejnotu Nefertiti." Agnieszka Stelmaszyk

Przygodówki? O tak! To było coś, co nastoletnie Bazyle lubiły bardzo. Pany Samochodziki, Tomki, Dzikie Mrówki. Wszystkie te serie robiły klimat, a człowiek przepadał był dla świata na długie godziny i nurzał się, i w zieloność tropikalnych lasów, i w swojskiej kwiatów powodzi, w zależności od tego czy śledził afrykańskie przygody dwóch nastolatków, czy wyprawy młodego Wilmowskiego, czy w końcu, mające miejsce na rodzimej niwie, zajmujące historie z panem Tomaszem w roli głównej. I choć czar sentymentu nie pozwala nam spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że przynajmniej część naszych hitów z dzieciństwa zestarzała się i trąci myszką, to jednak nasze dzieci, które nie zostały skażone szwungiem do starożytnych młodzieżówek, mogą nam ze stoickim spokojem wygarnąć, że taki np. wehikuł, to żadna atrakcja, bo BMW serii fęfnaście, ojca ich kolegi z klasy, ciągnie dwieście na dwójce. Możemy oponować, że bimer nie pływa, ale jesteśmy na z góry przegranej pozycji, bo starocie są “słabe”. Co zatem może być mocne?
Agnieszka Stelmaszyk postanowiła wypełnić niszę współczesnej młodzieżowej powieści przygodowej. Niszę, która z jednej strony jest hołubiona przez twórców zagranicznych (choćby seria “Ulysses Moore”), z drugiej, jakby zapomniana przez polskich literatów. Choć zatem jako stary piernik przyczepię się w końcówce tego tekstu do kilku rzeczy, to jednak pierwszą część serii “Kronik Archeo”, uważam za naprawdę niezłą pozycję gatunku i dobry początek wkręcania młodego czytelnika w świat przygody. Ba, mało tego, przy okazji tego wkręcania można również uzyskać walor edukacyjny, co dla niejednego ambitnego rodzica, będzie być może powodem (oby nie jedynym), do wysupłania kasy na książkę.
Fabuła nie jest zbyt skomplikowana. Oto dwie zaprzyjaźnione rodziny archeologów egiptologów zostają wysłane do Egiptu, by zbadać nowoodkryty grobowiec, który być może krył w sobie doczesne szczątki Nefertiti, żony faraona Echnatona. Być może, ponieważ grobowiec został złupiony, a kartusze z imieniem nieboszczyka zostały skrzętnie skute. Wraz z rodzicami do krainy piramid przylatuje piątka rezolutnych pociech płci obojga i z wielkim zapałem rzuca się pomagać staruszkom w rozwiązaniu zagadki tajemniczego grobowca X, a w perspektywie w odnalezieniu tajemniczego klejnotu, mapą dotarcia (a właściwie jej kawałkiem), do którego, dysponuje równie tajemnicza starsza dama. Jako że zdobyciem królewskiej biżuterii są też zainteresowani handlarze starożytnościami, konflikt interesów obydwu grup jest nieunikniony. Jak skończy się pojedynek piątki małolatów z doświadczonymi czarnymi charakterami …? Wiadomo, że jest kontynuacja, więc pewnie dobrze, ale to samo myśleli ci, którzy czytali Martina. Słowem, nie przeczytacie, pewności czy wszyscy przeżyli mieć nie będziecie.
Nie spodziewajcie się po tej książce zwrotów akcji rodem z bestsellerowych thrillerów. Zawieście też na kołku Wasze dorosłe poczucie prawdopodobieństwa, bo inaczej kilka akcji będziecie z pewnością musieli skwitować prychaniem pod nosem lub dosadnym komentarzem. Pamiętajcie, że to książka dla dzieci i tzw. młodszej młodzieży, więc parę rzeczy jest uproszczonych i doprawionych takim sosikiem, żeby kartki same się odwracały, a nerwowy szept: “Co dalej?!” niósł się po pokoju. U mnie się niósł dosłownie, bo książkę, ze względu na nieczytatego pięcio- oraz leniwego siedmiolatka, czytałem na głos. I zważywszy, że wczoraj przeczytałem blisko 150 stron, a wypuszczany byłem tylko na krótkie wizyty w kuchni, celem przepłukania gardła minerałką, to śmiało mogę powiedzieć - przygoda chwyciła chłopów w objęcia.
No tak, ale miałem też popsioczyć. Trochę szwankują korekta z redakcją. Ta pierwsza przepuszczając spore stadko literówek, które były dość upierdliwe przy lektorzeniu potomstwu. Ta druga, nie poprawiając takich niezręczności językowych jak: “(...) z jego ramion spływał długi czerwony płaszcz z białym orłem w koronie na prawym ramieniu” albo “(...) uśmiechała się szeroko, świecąc równiutkimi i śnieżnobiałymi ząbkami, dumą niejednego dentysty”. Pozostaje jeszcze kwestia strony ilustratorskiej, autorstwa Jacka Pasternaka, co do której mam wybitnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony mamy bowiem coś na kształt, nie cierpianej przeze mnie, techniki “martynkowej”, tylko w wersji troszkę mniej słit, z drugiej, całkiem sympatyczne szkice, które ładnie uzupełniają wiedzę podaną w tekście (szkoda jednak, że nie ma fotografii). Jak dla mnie remis.
Podsumowanie? Chłopaki chcą czytania kolejnej części, więc to chyba najlepsza rekomendacja. A mnie pozostaje mieć nadzieję, że przy kolejnych tomach nie będę już musiał zamieszczać akapitu z gderaniem. Spróbujcie!

wtorek, 14 maja 2013

"Wiedźma.com.pl" Ewa Białołęcka

Tak się jakoś dziwnie złożyło, że wynikiem udziału w akcji “Książka za książkę” na ubiegłorocznych TK w Krakowie, było pobranie przeze mnie i przez Kitka, z puli Publio, dwóch mocno rozrywkowych ebooków. Mnie zawdzięczaliśmy zrywanie boków przy “Dożywociu” Marty Kisiel, Kitkowi zaś pragnę w tym miejscu podziękować za wybór “Wiedźma.com.pl”, która to pozycja parę razy przyprawiła mnie o kolkę śmiechową. Jak widać naszą rękę prowadziło mzimu dobrego humoru.
Reszka. Panna z dzieckiem i pracą na zlecenie (redagowanie tekstów wszelakich, od porno z akcją w wesołym miasteczku, poczynając), mieszkająca kątem u rodziców. Miłośniczka Brassensa, netu, fajek, kawy, glanów oraz paru jeszcze innych rzeczy, niekoniecznie w tej kolejności. Właścicielka niewyparzonej gębusi i wewnętrznego cosia, który, czasem wbrew woli samej zainteresowanej, podpowiada co jadowitsze teksty, które, zupełnie bez cenzury, spływają z karminu jej ust i gorszą (w zależności od natężenia), bliższą i dalszą okolicę. Oczytana. W skrócie - babka, z którą chętnie pogadałbym o życiu, przy kieliszeczku czegoś mocniejszego, parę dłuższych chwil. I pal licho, że widzi duchy zmarłych. W końcu ludzie mają o wiele bardziej upierdliwe cechy.
Zatem +1 dla pani Ewy za stworzenie bohaterki, którą polubiłem i której wiernie sekundowałem w zmaganiach ze spadkiem po ciotecznej babce czy tam babecznej ciotce.
No właśnie, spadek. Kawał bardzo starego budownictwa położonego w miejscu, które w różnych rejonach Polski, różnie zwykło się określać. “Tam gdzie psy dupami szczekają” itd. i w tym guście. Rozumiecie? Przy czym zaznaczyć należy, że Czcinka (tak właśnie, proszę szanownego kółka purystów językowych, proszę nie regulować monitorów), to naprawdę dziura tak zabita dechami, że czas zatrzymał się tam jakoś zaraz po okupacji i nie chce wystartować. Do tego nawiedzona. Zarówno przez wojenne duchy jak i powojennych dresów. Co też tam, u diaska, może robić mieszczuch (mieszczuszka???) uzależniony od technologii?
Powiem Wam co. Może tam robić takie akcje, że czytelnikowi oko zbieleje, a nawisy (mężczyźni) i oponki (kobiety), wesoło będą falować wraz z kolejnymi wybuchami śmiechu. Właściciele kaloryferów niech zaś żałują, bo to bardzo przyjemne uczucie. Zresztą, pewnie zamiast czytać “Wiedźmę” wolą zrobić setkę “brzuszków”. Błąd! Powieść Ewy Białołęckiej jest lepsza dla mięśni brzucha niż wszelkie wibrujące pasy i godziny krwawej jatki na siłowni. To naturalny system redukcji tkanki tłuszczowej. Dwa teksty Reszki i już brzusio chodzi jak szalony.
Psychopatyczny zabójca i jego tajemnice, parająca się voodoo spadkodawczyni, duch żołnierza Waffen-SS, landrynkowej dziuni i dwójki małoletnich Żydów, tajemniczy sejf i jeszcze bardziej tajemniczy strych. No i żeby troszkę złagodzić to paranormalno - thrillerowate fiku miku, łagodnie pączkujący romansik.
Żeby nie przedłużać. Nie jest to Wielka Literatura. Ale w kategorii poprawiania nastroju lokuję “Wiedźmę” dość wysoko. Zżyłem się z Reszką, bo w sumie to równa babka, a i jej problemy są moimi problemami. Ciągły brak hajcu, ciągły brak czasu, a jak coś ma się spieprzyć, to oczywiście w najmniej odpowiednim momencie. Wartka akcja (co bardziej przewrażliwieni czytelnicy być może uznają ją za chwilami balansującą na krawędzi dobrego smaku) i dużo dobrych grepsów (cytatów nie będzie, bo musiałbym przepisać z pół ebooka), to w moich oczach główne atuty książki. No i bohaterka. Ale o tym już pisałem ...

poniedziałek, 6 maja 2013

"Wzór na diabelski ogon" Agnieszka Osiecka

Czy człowiek, który w okresie podstawówki mógł się poszczycić samymi “czerwonymi paskami” na koniec każdego (no dobra, jednego nie, bo brakło odpowiednich druków) roku, a potem poszedł do liceum i dzięki fizyce poznał gorzki smak oceny dopuszczającej, może ją, znaczy fizykę, lubić? Czy młodzieniec, który dzięki niej (dodajmy gwoli prawdy, że nie tylko), zawalił drugi semestr studiów technicznych i został z nich relegowany, może żywić do fizy jakieś cieplejsze uczucia? W życiu! A może gdyby chodził do klasy z Pietruchem i mógł brać udział w lekcjach, podczas których dzielny Fizyk i niesforny diabeł Belzebub Rączka zwany potocznie Belem, eksperymentując (belfer) i łamiąc prawa fizyki (bies), próbują przybliżyć jej (fizyki) zasady młodym ludziom, wszystko potoczyłoby się inaczej i pisałby tu magister inżynier? Może. Faktem jest, że dobrze się stało, że nie wiedziałem, iż przypadkiem wypatrzona w ciemnym kąciku książka wybitnego tandemu Osiecka (tekst) i Butenko (obraz), traktuje o znienawidzonej dziedzinie nauki, bo kijem bym nie ruszył. A tak, miałem z lektury i oglądania rycin ją ilustrujących kupę uciechy. Ba! Poważnie myślę, czy by czasem nie sięgnąć po jakąś “Fizykę dla oporrnych”, bo ponoć na naukę nigdy nie jest za późno. Ale ja tu gadu, gadu, o sobie, a miało być o książce.
Dzięki Naszej Księgarni kraj, ze szczególnym uwzględnieniem rodziców, mógł przypomnieć sobie, że twórczość dla dzieci i młodzieży zajmowała sporo miejsca w ogólnym dorobku poetessy. Ja zaś, dzięki przypadkowemu rzutowi oka na okładkę “Wzoru na diabelski ogon”, który to rzut zakończył się zabraniem książki do domu i szybkim pochłonięciem, mogłem się przekonać, że Osiecka w tej wersji jest jak najbardziej “zjadliwa”. Do tego stopnia, że przywiozę sobie z biblio ten nowy zbiorek.
“Wzór …” to, pełna absurdalnych wstawek, szkolna historia, dla której tło stanowią lekcje fizyki. Nuda, powiecie i mielibyście rację, gdyby nie fakt, że podczas jednego z przeprowadzanych eksperymentów, fizyk chcąc pokazać dzieciakom naturę gazu i próbując uzyskać w naczyniu z cieczą jego bąbelki, zamiast nich wydmuchuje przez przypadek wspomnianego na wstępie czarta. Od tej chwili wszystko jest możliwe. Ciecz powinna się odkształcać po wylaniu z naczynia? Być może, ale z Belem równie dobrze może siedzieć na tegoż naczynia brzegu, a nawet można nią grać w gałę (jako że przedtem wlano ją do okrągłego akwarium). Znacie siłę tarcia? Fajna rzecz, szczególnie jak pan dyabeł postanowi ją usunąć i zafundować klasie wycieczkę do Wieliczki, że tak powiem, jednym ślizgiem. Na piętach. A to tylko dwie z wielu przygód jakie spotkają naszego narratora, Pietrucha i jego towarzyszy ze szkolnej ławy.
Osiecka nie byłaby sobą, gdyby we “Wzorze …” nie znalazły się wstawki na temat stosunków damsko męskich. I tak do klasowych perypetii dołącza wątek romansowy, którego ofiarami są gapowaty Fizyk i szkolna sekretarka zwana, nie bez kozery zresztą, Dziunią. Należy jednak ten wtręt autorce wybaczyć, bo opis krótkiego, acz burzliwego, związku, jest równie zabawny jak szkolna reszta.
No dobrze, dałem do zrozumienia, że tekst jest jak najbardziej OK. Wyobraźnia, humor - słowem, rewelacja! Ale te same walory można przypisać graficznej stronie “Wzoru …”, za którą odpowiada nie kto inny jak mistrz Butenko. Pseudonaukowe ryciny, zdobiące każdy rozdział, doskonale dopełniające sobą to, co autorka miała na myśli. Kosmicznie oznaczone w opisach, złożone zarówno z totalnie butenkowej kreski, jak i elementów, których nigdy bym z tym ilustratorem nie powiązał. Do tego diabelski ogon zdobiący każdą stronę. Żałuję, że nie mam fachowej wiedzy o typografii, by móc profesjonalnie rzecz opisać, ale i tak uważam, że lepiej wziąć do rąk i po prostu obejrzeć.
Zusammen do kupy - perełka! Ale winieniem też jestem ostrzeżenie. Jak wiadomo poczucie humoru na pstrym koniu jeździ i jak mnie podeszło, tak kogoś może wierzgnąć, więc jakby co, nie bić!

czwartek, 2 maja 2013

"Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki" Marcel Pagnol

Jeżeli na słowa “książka o Prowansji”, nerwowo się wzdrygacie, a z Waszych ust, jak podmuch mistralu, wydobywa się skowyt: “Nieeeeeee, nie znowu!”, nie lękajcie się. Tak, będzie o bukolicznym życiu na południu Francji. Tak, roztaczać się będą wonie rozmarynu, bazylii i tymianku. Oprócz tego będzie wino i kulinaria (acz w stosunkowo niewielkich ilościach). Całe szczęście nikt nie będzie naprawiał zrujnowanego domu i zachwycał się każdym zerwanym w przydomowym ogródku pomidorem. Żaden też obcokrajowiec nie będzie próbował Wam wytłumaczyć prowansalskiego ducha i wmawiać Wam, że nie ma nic lepszego niż śródziemnomorska kuchnia. We wspomnieniowej powieści Marcela Pagnola będziecie mogli za to zobaczyć jak wyglądało życie młodego chłopca na francuskiej prowincji na początku ubiegłego stulecia, poznać jej mieszkańców i ich charakterystyczne cechy, które z takim pietyzmem odnotowuje, kilkanaście lat przed wydaniem opisywanych książek, Andrzej Bobkowski w swoich "Szkicach piórkiem".
Autor, francuski pisarz, dramaturg i reżyser filmowy, urodził się w 1895 roku w Aubagne niedaleko Marsylii i to właśnie w tamtych okolicach umieszcza akcję “Chwały …” i “Zamku …”, które w większości są zapisem przygód, jakie młody Marcel przeżywa w okresie wakacyjnym, podczas pobytu w wiejskim domku, zakupionym przez jego ojca na spółkę ze szwagrem żony.
Wiem, że seria przymiotników, to wyraz niefachowości warsztatu recenzenta. Jakżeż się cieszę, że nim nie jestem i mogę swobodnie napisać. Świetna. Urocza. Rozbrajająco śmieszna. Wzruszająca. Pełna finezyjnego dowcipu i dziecięcej radości życia. Fantastyczna opowieść o francuskiej rodzinie, w której spory między ojcem autora, nauczycielem i ateistą, a jego wujem, praktykującym katolikiem z żyłką do ewangelizacji, to tylko jeden z licznych powodów do uśmiechu. Innych dostarcza główny bohater i to zarówno samopas jak i w ścisłej współpracy z młodszym bratem. Ale, żeby była jasność, to książka nie tylko do pośmiania się. Jest w niej mnóstwo opisów rodzinnej czułości i miłości. Są opisy okrucieństwa, którym charakteryzują się ciekawe świata i żądne rozrywki maluchy. Jest pięknie pokazany rodzicielski szacunek do dzieci i dziecięcy względem rodziców (ach, to niewymuszone całowanie rąk). I wielki sentyment do czasów dzieciństwa, w których wszystko było tak piekielnie proste.
Być może Pagnol wyidealizował obraz swych cielęcych lat, ale nie mam mu tego zupełnie za złe. Już przy okazji “Żony piekarza” wspomniałem, że chciałbym pomieszkać na pagnolowskiej prowincji i zdanie po ww. lekturze podtrzymuję. Spróbujcie. A nuż rozśmieszy Was próba broni myśliwskiej wykonana z użyciem wychodka, dodajmy, zajętego. Albo rozczuli ojciec Marcela, który był mistrzem sprawiania, że jego synowie czuli się ważni i potrzebni. I szkoda tylko, że tak cholernie życiowe, czyli dołujące zakończenie, pozostawi rysę na tych wspaniałych wspomnieniach. Możecie jednak nie czytać ostatnich akapitów. Polecam!
PS. I znów tak niewiele ilustracji Sempégo :(