Umówmy się od razu, że ze mnie rowerzysta jak z koziej ... wargi ukulele. Nie robię kilku tysięcy kilometrów w miesiącu, nie przemieszczam się w tydzień przez dziesięć granic i nie startuję w maratonach dla twardzieli. Ot, jak czas pozwoli, wsiadam na swoje bydlątko z ramą w rozmiarze 23" i jadę. Czasem dalej, czasem bliżej, a czasem tylko do sklepu po bułki. Na dalekie wyprawy wyruszam za to przy pomocy map i atlasów, które lubię przeglądać siedząc wygodnie w domowych pieleszach. No i marzę. Że kiedyś, jak już dzieci zajmą się same sobą, a i ja obrobię się wreszcie z tego i tamtego, to kupię namiot, karimatę, maszynkę turystyczną i trzy paczki makaronu nitki i ruszę. Na dobry początek po kraju przodków.
Moja przygoda z rowerem zaczęła się w 2009 roku, kiedy to razem z Kitkiem zakupiliśmy dwa rumaki ze stajni Unibike. Komunijnego epizodu z podarowanym mi Wigry 3 nie wspominam, bo po prostu nie pamiętam. A jedyna, do tegoż 2009 roku, rowerowa przygoda, to zrobienie 60 kilometrów w środku lata, w dżinsowych "obcinkach", na pożyczonym, ciężkim jak cholera i nienasmarowanym "góralu" i jeszcze cięższym kacu. Skutek? Cztery dni spania i czytania wyłącznie w pozycji "na brzuchu".
I teraz wypada mi tylko pluć sobie w brodę, że w czasach mojej młodości chmurnej i wielce durnej, w której jakikolwiek sport odgrywał rolę tak szalenie dalekoplanową, że chyba nawet żadną (chyba, że za taki uznać sportowe kiperstwo trunków tanich, a mocno poniewierających), nie było na świecie książki Maciągów. Dlaczego? Bo jest to pozycja wysoce motywująca do, nawet nie turystyki rowerowej, ale choćby zwykłego kręcenia dookoła bloku. No i ile bym zaoszczędził dojeżdżając w tzw. "kawalerkę" rowerem miast autobusem. O aspekcie zdrowotnym nie wspominając.
Zaczyna się "Podręcznik ..." niewinnie i podstępnie, od relacji z wypraw i wycieczek. Zorganizowanych i spontanicznych. Całkiem serio i zupełnie od czapy. Z profi żelami regeneracyjnymi albo fają w ustach i rumem z colą w kubku, jako wspomaganiem. Samotnych, w grupie i w parze z małym dzieckiem. Do wyboru, do koloru. I choć autorzy wspomnień różni, a i literacki poziom relacji, też, to jednak efekt w moim przypadku był jeden. Noż w mordeczkę, ja też tak chcę! Zamiast do pociągu byle jakiego, to na rowera crossowego, bagażem, o który jednak trzeba zadbać, obciążonego i wio!, w plenery.
Jeśli podobnie jak ja zareagujecie na część pierwszą, to z pewnością przyda Wam się część druga, w której doświadczeni podróżnicy polecają swoje patenty na podróżowanie wiełasipiedem i w którym mowa o rowerowo-podróżniczym hardware. Nie, nie przekonują, że ich sposób na to czy na tamto jest najlepszy na świecie i lepszego nie znajdziecie. Dzielą się doświadczeniem, a decyzję czy z ich sugestii skorzystacie pozostawiają Wam. Brak tu walk w stylu "wyższość Świąt Bożego Narodzenia nad ...", to raczej coś w stylu: "ja zrobiłem to tak i było ok, więc może to niezły pomysł". Zresztą, rada radą, a rzeczywistość rzeczywistością. Marek "Transatlantyk" Piluch napisał: "Trzeba jeździć zdecydowanie i bez kompleksów. Rower jest pełnoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego", a życie dopisało do tej wypowiedzi własny scenariusz w postaci nieprzyjemnego zdarzenia drogowego, w którym wziął udział. Czyli, wszystkiego człowiek nie przewidzi, ale mądrych ludzi zawsze posłuchać warto i teoretycznej wiedzy nabyć też, a tej w "Podręczniku ..." sporo. Namioty, odzież, żarcie, filtry do wody, kuchenki turystyczne, osprzęt rowerowy, transport rowerów etc. etc. O wszystkim tym idzie tu poczytać.
Jedyny zarzut jaki mam wobec książki to sposób jej wydania. Już nawet nie czepiam się czasem dość niefortunnych pomysłów edytorskich (przenoszenie tekstów w ramkach). Mój zarzut dotyczy papieru. "Podręcznik ..." jest wydrukowany "na bogato", na grubym, błyszczącym papierze, który swoje waży i niestety nie dość, że nie pozwala to zabrać go do sakwy (zbędne kilogramy), to jeszcze sprawia, że jest niewygodny w użytkowaniu. Spróbujcie poczytać go np. w pełnym słońcu. Mógłbym przyczepić się również do jakości i wielkości niektórych zdjęć, ale w końcu to nie album podróżniczy, a rodzaj poradnika i wabia. Choć jedno z Madagaskaru - masakryczne.
Pora kończyć, bo o ile jeździec ze mnie niedzielny, to gadać o jeżdżeniu na rowerze mógłbym jeszcze długo. Fajna pozycja, która systematyzuje wiedzę i zbiera konkretne doświadczenia na temat turystyki na dwóch kółkach. Może po nią sięgnąć zarówno rowerowy laik i się na rowerowanie napalić (jak nie przymierzając, ja), jak i stary wyjadacz, by zobaczyć jak inni jeździli. A do sakwy też da radę zabrać. W końcu jest również w ebooku.
A na koniec ciekawostka. Książkę kupiłem na Alle i mimo pieczątki, którą odkryłem w środku, przyszło mi za nią zapłacić :P
Zaczyna się "Podręcznik ..." niewinnie i podstępnie, od relacji z wypraw i wycieczek. Zorganizowanych i spontanicznych. Całkiem serio i zupełnie od czapy. Z profi żelami regeneracyjnymi albo fają w ustach i rumem z colą w kubku, jako wspomaganiem. Samotnych, w grupie i w parze z małym dzieckiem. Do wyboru, do koloru. I choć autorzy wspomnień różni, a i literacki poziom relacji, też, to jednak efekt w moim przypadku był jeden. Noż w mordeczkę, ja też tak chcę! Zamiast do pociągu byle jakiego, to na rowera crossowego, bagażem, o który jednak trzeba zadbać, obciążonego i wio!, w plenery.
Jeśli podobnie jak ja zareagujecie na część pierwszą, to z pewnością przyda Wam się część druga, w której doświadczeni podróżnicy polecają swoje patenty na podróżowanie wiełasipiedem i w którym mowa o rowerowo-podróżniczym hardware. Nie, nie przekonują, że ich sposób na to czy na tamto jest najlepszy na świecie i lepszego nie znajdziecie. Dzielą się doświadczeniem, a decyzję czy z ich sugestii skorzystacie pozostawiają Wam. Brak tu walk w stylu "wyższość Świąt Bożego Narodzenia nad ...", to raczej coś w stylu: "ja zrobiłem to tak i było ok, więc może to niezły pomysł". Zresztą, rada radą, a rzeczywistość rzeczywistością. Marek "Transatlantyk" Piluch napisał: "Trzeba jeździć zdecydowanie i bez kompleksów. Rower jest pełnoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego", a życie dopisało do tej wypowiedzi własny scenariusz w postaci nieprzyjemnego zdarzenia drogowego, w którym wziął udział. Czyli, wszystkiego człowiek nie przewidzi, ale mądrych ludzi zawsze posłuchać warto i teoretycznej wiedzy nabyć też, a tej w "Podręczniku ..." sporo. Namioty, odzież, żarcie, filtry do wody, kuchenki turystyczne, osprzęt rowerowy, transport rowerów etc. etc. O wszystkim tym idzie tu poczytać.
Jedyny zarzut jaki mam wobec książki to sposób jej wydania. Już nawet nie czepiam się czasem dość niefortunnych pomysłów edytorskich (przenoszenie tekstów w ramkach). Mój zarzut dotyczy papieru. "Podręcznik ..." jest wydrukowany "na bogato", na grubym, błyszczącym papierze, który swoje waży i niestety nie dość, że nie pozwala to zabrać go do sakwy (zbędne kilogramy), to jeszcze sprawia, że jest niewygodny w użytkowaniu. Spróbujcie poczytać go np. w pełnym słońcu. Mógłbym przyczepić się również do jakości i wielkości niektórych zdjęć, ale w końcu to nie album podróżniczy, a rodzaj poradnika i wabia. Choć jedno z Madagaskaru - masakryczne.
Pora kończyć, bo o ile jeździec ze mnie niedzielny, to gadać o jeżdżeniu na rowerze mógłbym jeszcze długo. Fajna pozycja, która systematyzuje wiedzę i zbiera konkretne doświadczenia na temat turystyki na dwóch kółkach. Może po nią sięgnąć zarówno rowerowy laik i się na rowerowanie napalić (jak nie przymierzając, ja), jak i stary wyjadacz, by zobaczyć jak inni jeździli. A do sakwy też da radę zabrać. W końcu jest również w ebooku.
A na koniec ciekawostka. Książkę kupiłem na Alle i mimo pieczątki, którą odkryłem w środku, przyszło mi za nią zapłacić :P
Słucham sobie właśnie audiobooka Maciąga "Tysiąc szklanek herbaty...". Nie dane mi podziwianie szaty graficznej, nie mogę ocenić jakości zdjęć, ale całej opowieści słucha się fajnie. Co do "Podręcznika...", to chętnie bym przejrzała, bo styl pisania autora mnie odpowiada.
OdpowiedzUsuńA widzisz, w "Tysiącu ..." papier ma ponoć znaczenie, bo i zdjęcia i format i w ogóle - wydanie. Ale sprawę znam tylko z drugiej ręki, bo sam ciągle nie mogę jakoś książki dopaść (a chcę), więc nie wiem tego na pewno. W "Podręczniku ..." Maciągów jest akurat niewiele, bo głos oddają grupie podróżników określonych enigmatycznie na okładce per "przyjaciele" :)
UsuńJa tam pamiętam swoje Wigry3 albo 5:) Nie było komunijne i jeszcze niedawno stało u rodziców w piwnicy:)
OdpowiedzUsuńSam rower to też pamiętam, ale nie pamiętam jego eksploatacji i związanych z nią ekscytujących przygód typu: pojechaliśmy z kumplami do mojej babci do sąsiedniej wioski, a wylądowaliśmy po tygodniu w Szczecinie :P W ogóle nie pamiętam swojego rowerowego życia przed 2009 :)
UsuńPS. Resztki ramy tego wigrzaka widziałem chyba na strychu u Mamy :(
Moja pamięć lepsza, bo pamiętam rundy po okolicy, ale żeby zaraz do Szczecina, to nie :P
UsuńJa bardziej pamiętam wyścig polnymi ścieżkami na pożyczaku, który skończył się dla mnie w momencie, w którym przednie koło tegoż, idealnie wpasowało się w szparę powstałą między dwoma drynami, z których utworzono przepust. Do dziś mam w głowie tę scenę, w której klucze z takiej specjalnej, skórzanej torebki z tyłu siodła, wyprzedzają mnie górą. Rower także. Z podwójnym akslem :P
UsuńMalowniczo i hardkorowo. Mnie się zdarzało co najwyżej spaść z wysokości dziadkowej ukrainy na kocie łby.
UsuńBywało bardziej. I malowniczo i hardkorowo. Kurczę, to już 4 lata, a myślałem że 2 :P
UsuńTo w wątku przygód z Wigry 3 dorzucę opowieść o tym, jak pierwszy raz w życiu wybrałam się rowerem kraść orzechy laskowe (przedawniło się, więc mogę się przyznać). Niestety, na wybojach w drodze do rower był pękł na pół (niby składak, a złamał się, nie złożył), ja wylądowałam na ziemi, rozkwaszając sobie nos, wobec czego kradzież skończyła się na usiłowaniu nieudolnym. Aha. Do Szczecina wtedy też nie dojechałam:P
UsuńA wiesz, że moje Wigry chyba z takiego właśnie powodu znalazło się na strychu :) Co jest dziwne o tyle, że w podstawówce byłem chudy jak dorożkarska szkapa :D Dla Szczecinian miejscem docelowym i synonimem Wielkiej Rowerowej Przygody mogą być, dajmy na to, Kielce :P
UsuńNa Allegro na ogół się płaci:P A swoją drogą - nieco małoduszne jest wlepianie tych beznadziejnych stempli przez wydawnictwa, mierzi mnie to, bo to czysta złośliwość z ich strony.
OdpowiedzUsuńNie wiem, nie znam się, nie korzystam :) PSa dałem jako żarcik, a nie jako asumpt do dyskusji o etycznej stronie odsprzedaży darmowych egzemplarzy :P
Usuń