Zygmunt Klukowski, ps. „Podwiński”, polski lekarz, bibliofil, kolekcjoner ekslibrisów, historyk regionalista, żołnierz AK, od 1919 roku dyrektor szpitala w znanym ogółowi z wiersza Brzechwy, Szczebrzeszynie, jest autorem obejmujących lata 1918 - 1959 pamiętników, w których opisuje codzienne życie tego prowincjonalnego miasteczka. Dzięki Ośrodkowi Karta, który postanowił wydać całość zapisków pana Zygmunta w postaci e-booka (wersja papierowa podzielona jest na 2 tomy), mogłem zanurzyć się w małomiasteczkowej atmosferze okresu przedwojnia, okupacji i pierwszych lat "wolnej" Polski.
Klukowski imponuje mi rozmachem swych przedwojennych działań. Jest spiritus movens wielu kulturalnych działań na terenie swojej małej ojczyzny. Prezentuje własne zbiory książek (ok. 10 tys. woluminów) młodzieży i krzewi wśród niej czytelnictwo, działa na rzecz utworzenia muzeum regionalnego w Zamościu, zbiera materiały na temat lokalnej historii i na ich podstawie publikuje, jako historyk - amator, broszury i książki. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że pan Zygmunt był niewolnikiem swych hobby i smutnym panem zagrzebanym w zakurzonych dokumentach. Co to, to nie! W chwilach wolnych od nielekkiej w końcu pracy zawodowej i naukowej, jak wynika z zapisków, nie stroni od dobrej zabawy na rautach czy potańcówkach.
"[...] Bez wytchnienia pracowałem cały tydzień, aż przychodziła sobota. Jakoś w tym dniu gorzej mi się pisało, myśl rozpraszała się i czułem potrzebę rozrywki. Karnawał w tym roku był dość ożywiony, w soboty po kilka zabaw bywało do wyboru w Zamościu, Zwierzyńcu lub w cukrowni. A ponieważ bardzo lubiłem tańczyć i nęciły mnie te zabawy, więc pod wieczór wkładałem smoking lub stary, przedwojenny, przyciasny już nieco frak i jechałem na bal.
Bawiłem się zawsze do samego rana. Wracałem do domu przed ósmą i, przebrawszy się, szedłem od razu do roboty w szpitalu. W uszach brzmiały mi najnowsze przeboje taneczne i czasem łapałem się na tym, że opukiwałem plecy chorego w rytmie tanga lub fokstrota."
Dość rubaszna i świetnie pokazująca jak bystrym i dowcipnym obserwatorem życia jest autor "Zamojszczyzny" część przedwojenna, we wrześniu 1939 roku zmienia się w pełen smutku, żalu i bezsilnej (mimo działania w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego) złości, zapis trwania pod okupacją. Najpierw niemiecką, potem bolszewicką. Zapis szczery, prosty w sposobie wyrazu i przez to, mimo że po pewnym czasie może się wydać nużący, to jednak przez ten rodzaj jednostajności zapisu, świetnie pokazujący beznadzieję wojennych lat. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie lektury doświadczyłem myśli: "Niechże się to już do cholery skończy! To nie do wytrzymania!", a tkwiłem w zapiskach z roku 1942(!). Sam doktor też zresztą, mimo całego swego optymizmu, ulegał niejednokrotnie zwątpieniu.
"Dzisiaj mijają trzy lata od początku wojny. Ostatni rok był znacznie cięższy od poprzednich. Terror wzmaga się coraz bardziej i mimo woli człowiek zastanawia się, czy wytrzyma do końca wojny. Prawie każdy dzień przynosi teraz coś nowego. I dziś miasto jest niezwykle poruszone, bo zarządzono przeprowadzenie w szybkim tempie spisu ludności i ruchomego inwentarza gospodarczego. Magistrat wyznaczył po dwóch ludzi na każdą ulicę i ci zaczęli spisywanie. Właśnie dopiero co byli u mnie, w szpitalu. Ja z żoną i synkiem figurujemy na pierwszym miejscu. Właściwie oficjalnie nie wiemy, w jakim celu to się robi, ale panuje powszechne przekonanie, że jest to praca przygotowawcza do przesiedlenia.
Łatwo sobie wyobrazić, jak tego rodzaju wiadomość wpływa na wszystkich deprymująco, ludziom opadają ręce, nie mogą i nawet nie chcą pracować normalnie. Każdy myśli tylko o tym, jaki los czeka jego i jego najbliższych."
Nie bez kozery piszę powyżej o szczerości cechującej dzienniki doktora Klukowskiego. Jako osoba bezkompromisowa nie tworzy on bowiem legendy (choć jako człowiek będący dość głęboko w strukturach AK, mógłby), a notuje wszelkie informacje, które uznaje za istotne, bez ubarwiania (no, może czasem do głosu dochodzi delikatny egocentryzm) i bez względu na to jakie świadectwo wystawiają one, czy to mieszkańcom szczebrzeszyńskich okolic i samego miasta, czy też partyzantom, ba, nawet jemu samemu. I zgadzam się w zupełności z Marlowem, który w swojej notce pisze, że: "Zamojszczyzna" jest tym bardziej ciekawa, niepokojąca i uwierająca nasze narodowe ego, że pisana jest przez człowieka nietuzinkowego, patriotę, człowieka wykształconego i o szerokich horyzontach (...)", tym bardziej, że rzeczywiście autor tych gorzkich pigułek nam nie szczędzi.
"Nad wyraz przykre jest dla mnie niegodne zachowanie się kilku pań, które nie wstydzą się utrzymywać stosunków z Niemcami, jeździć z nimi na spacery samochodami... Widziałem to sam, na własne oczy.
Wskutek donosów żandarmi wciąż zabierają u różnych ludzi ukryte przedmioty, przy czym wcale ich nie szukają, lecz przychodzą od razu do niektórych domów i mówią, że w tym a tym miejscu ma się znajdować to i to. Tym sposobem znaleźli u Biziorka w Szczebrzeszynie motorower, a dzisiaj w fabryce „Alwa” żandarmi zażądali wydania schowanego w karpinie samochodu ciężarowego, wskazując dokładnie miejsce, gdzie powinien on się znajdować."
"Dowiedziałem się dzisiaj, że wczorajszą wizytę gestapowców w szpitalu zawdzięczam niejakiemu Wójtowiczowi, który podszedł do granatowego policjanta towarzyszącego gestapowcom i powiedział, że ja w szpitalu ukrywam Żydów, wymienił nawet parę nazwisk. W ogóle zachowanie się pewnej części ludności polskiej pozostawiało wiele do życzenia. Śmiano się, żartowano, wielu łazików poszło na tzw. Zatyły, czyli do dzielnicy żydowskiej, wypatrując, czy nie da się czegoś zrabować w opuszczonych domach."
"Wciąż słyszy się o różnych napadach. Niepodobna jednak wszystkich notować. Niektóre napady organizują oddziały partyzanckie, lecz niestety – bardzo wiele przeprowadzają na własną rękę i dla własnej korzyści poszczególni żołnierze naszych oddziałów. Dowództwo walczy z plagą jak może, ale nie jest w stanie całkowicie opanować tego zjawiska."
Nie brakuje u Klukowskiego również opisów postaw bohaterskich. Sam zresztą płaci za swój patriotyzm najwyższą cenę, tracąc w powojennej, ubeckiej maszynie śmierci zarówno własne zdrowie (podczas kilkukrotnych kar więzienia), jak i ukochanego syna Tadeusza.
I choć literacko "Zamojszczyzna" może nie porywać, to jako dokument strasznych czasów II wojny światowej i pierwszych lat powojennych, pod knutem nowej władzy, jest rzeczą bezcenną i wartą nagłośnienia i przypomnienia. Nawet jeśli dziegieć w ustach będziemy czuć jeszcze długo po przewróceniu ostatniej strony.
Klukowski imponuje mi rozmachem swych przedwojennych działań. Jest spiritus movens wielu kulturalnych działań na terenie swojej małej ojczyzny. Prezentuje własne zbiory książek (ok. 10 tys. woluminów) młodzieży i krzewi wśród niej czytelnictwo, działa na rzecz utworzenia muzeum regionalnego w Zamościu, zbiera materiały na temat lokalnej historii i na ich podstawie publikuje, jako historyk - amator, broszury i książki. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że pan Zygmunt był niewolnikiem swych hobby i smutnym panem zagrzebanym w zakurzonych dokumentach. Co to, to nie! W chwilach wolnych od nielekkiej w końcu pracy zawodowej i naukowej, jak wynika z zapisków, nie stroni od dobrej zabawy na rautach czy potańcówkach.
"[...] Bez wytchnienia pracowałem cały tydzień, aż przychodziła sobota. Jakoś w tym dniu gorzej mi się pisało, myśl rozpraszała się i czułem potrzebę rozrywki. Karnawał w tym roku był dość ożywiony, w soboty po kilka zabaw bywało do wyboru w Zamościu, Zwierzyńcu lub w cukrowni. A ponieważ bardzo lubiłem tańczyć i nęciły mnie te zabawy, więc pod wieczór wkładałem smoking lub stary, przedwojenny, przyciasny już nieco frak i jechałem na bal.
Bawiłem się zawsze do samego rana. Wracałem do domu przed ósmą i, przebrawszy się, szedłem od razu do roboty w szpitalu. W uszach brzmiały mi najnowsze przeboje taneczne i czasem łapałem się na tym, że opukiwałem plecy chorego w rytmie tanga lub fokstrota."
Dość rubaszna i świetnie pokazująca jak bystrym i dowcipnym obserwatorem życia jest autor "Zamojszczyzny" część przedwojenna, we wrześniu 1939 roku zmienia się w pełen smutku, żalu i bezsilnej (mimo działania w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego) złości, zapis trwania pod okupacją. Najpierw niemiecką, potem bolszewicką. Zapis szczery, prosty w sposobie wyrazu i przez to, mimo że po pewnym czasie może się wydać nużący, to jednak przez ten rodzaj jednostajności zapisu, świetnie pokazujący beznadzieję wojennych lat. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie lektury doświadczyłem myśli: "Niechże się to już do cholery skończy! To nie do wytrzymania!", a tkwiłem w zapiskach z roku 1942(!). Sam doktor też zresztą, mimo całego swego optymizmu, ulegał niejednokrotnie zwątpieniu.
"Dzisiaj mijają trzy lata od początku wojny. Ostatni rok był znacznie cięższy od poprzednich. Terror wzmaga się coraz bardziej i mimo woli człowiek zastanawia się, czy wytrzyma do końca wojny. Prawie każdy dzień przynosi teraz coś nowego. I dziś miasto jest niezwykle poruszone, bo zarządzono przeprowadzenie w szybkim tempie spisu ludności i ruchomego inwentarza gospodarczego. Magistrat wyznaczył po dwóch ludzi na każdą ulicę i ci zaczęli spisywanie. Właśnie dopiero co byli u mnie, w szpitalu. Ja z żoną i synkiem figurujemy na pierwszym miejscu. Właściwie oficjalnie nie wiemy, w jakim celu to się robi, ale panuje powszechne przekonanie, że jest to praca przygotowawcza do przesiedlenia.
Łatwo sobie wyobrazić, jak tego rodzaju wiadomość wpływa na wszystkich deprymująco, ludziom opadają ręce, nie mogą i nawet nie chcą pracować normalnie. Każdy myśli tylko o tym, jaki los czeka jego i jego najbliższych."
Nie bez kozery piszę powyżej o szczerości cechującej dzienniki doktora Klukowskiego. Jako osoba bezkompromisowa nie tworzy on bowiem legendy (choć jako człowiek będący dość głęboko w strukturach AK, mógłby), a notuje wszelkie informacje, które uznaje za istotne, bez ubarwiania (no, może czasem do głosu dochodzi delikatny egocentryzm) i bez względu na to jakie świadectwo wystawiają one, czy to mieszkańcom szczebrzeszyńskich okolic i samego miasta, czy też partyzantom, ba, nawet jemu samemu. I zgadzam się w zupełności z Marlowem, który w swojej notce pisze, że: "Zamojszczyzna" jest tym bardziej ciekawa, niepokojąca i uwierająca nasze narodowe ego, że pisana jest przez człowieka nietuzinkowego, patriotę, człowieka wykształconego i o szerokich horyzontach (...)", tym bardziej, że rzeczywiście autor tych gorzkich pigułek nam nie szczędzi.
"Nad wyraz przykre jest dla mnie niegodne zachowanie się kilku pań, które nie wstydzą się utrzymywać stosunków z Niemcami, jeździć z nimi na spacery samochodami... Widziałem to sam, na własne oczy.
Wskutek donosów żandarmi wciąż zabierają u różnych ludzi ukryte przedmioty, przy czym wcale ich nie szukają, lecz przychodzą od razu do niektórych domów i mówią, że w tym a tym miejscu ma się znajdować to i to. Tym sposobem znaleźli u Biziorka w Szczebrzeszynie motorower, a dzisiaj w fabryce „Alwa” żandarmi zażądali wydania schowanego w karpinie samochodu ciężarowego, wskazując dokładnie miejsce, gdzie powinien on się znajdować."
"Dowiedziałem się dzisiaj, że wczorajszą wizytę gestapowców w szpitalu zawdzięczam niejakiemu Wójtowiczowi, który podszedł do granatowego policjanta towarzyszącego gestapowcom i powiedział, że ja w szpitalu ukrywam Żydów, wymienił nawet parę nazwisk. W ogóle zachowanie się pewnej części ludności polskiej pozostawiało wiele do życzenia. Śmiano się, żartowano, wielu łazików poszło na tzw. Zatyły, czyli do dzielnicy żydowskiej, wypatrując, czy nie da się czegoś zrabować w opuszczonych domach."
"Wciąż słyszy się o różnych napadach. Niepodobna jednak wszystkich notować. Niektóre napady organizują oddziały partyzanckie, lecz niestety – bardzo wiele przeprowadzają na własną rękę i dla własnej korzyści poszczególni żołnierze naszych oddziałów. Dowództwo walczy z plagą jak może, ale nie jest w stanie całkowicie opanować tego zjawiska."
Nie brakuje u Klukowskiego również opisów postaw bohaterskich. Sam zresztą płaci za swój patriotyzm najwyższą cenę, tracąc w powojennej, ubeckiej maszynie śmierci zarówno własne zdrowie (podczas kilkukrotnych kar więzienia), jak i ukochanego syna Tadeusza.
I choć literacko "Zamojszczyzna" może nie porywać, to jako dokument strasznych czasów II wojny światowej i pierwszych lat powojennych, pod knutem nowej władzy, jest rzeczą bezcenną i wartą nagłośnienia i przypomnienia. Nawet jeśli dziegieć w ustach będziemy czuć jeszcze długo po przewróceniu ostatniej strony.
Z powodu tych gorzkich pigułek i ogólnej niepoprawności dzienniki Klukowskiego były po wojnie ostro cięte i przeredagowywane, miałem okazję widzieć kiedyś porównanie obu wersji. Dobrze, że od pewnego czasu jest pełna wersja.
OdpowiedzUsuńTo musiało być później, bo sam Klukowski wspomina o, o dziwo, dość kosmetycznych ingerencjach cenzury w momencie, gdy przygotowywał się do pierwszego wydania swych zapisków.
UsuńMoże różnimy się definicją słowa "kosmetyczne". A wydanie było wcześniej chyba tylko jedno.
UsuńBN podpowiada, że w 1946 wydano "Niemcy i Zamojszczyzna 1939-1944" i podejrzewam, że to o tym wydawnictwie pisał w swych dziennikach autor i to jego dotyczyła kosmetyka. Ówczesnej władzy pasowało piętnowanie hitleryzmu w każdej postaci.
UsuńByło jeszcze wydanie z końca lat 50. i tam cięto np. wszelkie sugestie antysemityzmu plus oczywiście niepochlebne opinie o komunistach, AL itp.
Usuń59. W tym czasie autor już się raczej sprzeciwiać cenzorskim nożyczkom raczej nie mógł :( Dobrze jednak, że został w pełni, na ile to możliwe, wznowiony, bo to jednak jeden z przykładów niezakłamanego i tzreźwego spojrzenia na czas wojny. Ważny również jako dokument i świadectwo. Autor zeznawał nawet w Norymberdze.
UsuńWłaśnie kończę "Wielką Trwogę" Marcina Zaremby, który często cytuje różnego rodzaju wspomnienia, m.in. "Zamojszczyznę". Większość Polaków nie zdaje sobie sprawy, jak wyglądało życie w naszym kraju pod koniec wojny i zaraz po jej zakończeniu. Może dlatego tak łatwo ferują pewne wyroki.
OdpowiedzUsuńStarsi ludzie, pociągnięci za język, mogą jeszcze opowiedzieć wstrząsające historie o tym jak "strzelali wszyscy do siebie jak do zająców", jak to stoi u Grzebałkowskiej. A ferowanie wyroków, to zdaje się nasza narodowa specjalność :P
UsuńWidzę, że w końcu trafiłam na rzetelnie prowadzonego bloga o literaturze ;). Będę wpadała częściej, bo rzadko widuje się recenzje starszych książek.
OdpowiedzUsuńNie przesadzajmy z tą rzetelnością. Do rzetelności, to trzeba mieć podbudowę wykształcenia i takie tam, a ja zwykłym laikiem jestem :) A starocie często goszczą na łamach blogów, np. w Galerii kongo czy u BZwL :D
UsuńPo lekturze 1945 Grzebałkowskiej nabrałam ochoty na sięgnięcie do źródeł, ale Zamojszczyzna to jednak zdecydowanie nie moje rejony. Jak to miejsce urodzenia wyznacza człowiekowi krąg zainteresowań. A może jeszcze za mało historycznie dojrzałam?
OdpowiedzUsuńPS. I jak "Ostatnia arystokratka"? Już prawie kupiłam, ale usłyszałam w radiu, że to takie bardzo śmieszne i się przestraszyłam.
Ja się właśnie mobilizuję do sztandarowych pozycji o świętokrzyskiej partyzantce, ale na razie podebrałem Starszemu skończone przezeń "Ostatnie życzenie" i czytam z niekłamaną przyjemnością. I to jest odpowiedź na Twoje pytanie z PSa. Słowem "Ostatniej ..." jeszcze nie zacząłem :P
Usuń"Ostatnie życzenie"? Myślisz, że to już? Twojemu Starszemu się podobało? Mi się wydaje, że mój nie chwyci połowy dowcipów, ale może go nie doceniam.
UsuńMyślę, że jeszcze, ale nie miałem serca odmówić, bo ostatnio do niczego go nie ciągnęło. A teraz znów znika z książką w pokoju i czyta przy śniadaniu :) Starszy pewnie też nie rozumiał (choć już wie co to "rzyć"), ale nie oszukujmy się, czytając po raz pierwszy Sapka oddech traciło się przy opisach walk, a nie przy filozoficznych rozprawach o inności w drugim dnie czy jaskrowych grepsach :P Swoją drogą sporo w tych opowiadaniach, hmm, cielesności. Ale z rozmów mi wynika, że w tym wieku omija się te kawałki jak opisy przyrody w "Nad Niemnem" :D
UsuńWiedziałem, że Ci się spodoba :-), mnie ta "zamojszczyzna" też na początku uwierała, podobnie jak Momartę, bo nigdy tam nie byłem ale książkę odebrałem wbrew jej tytułowi jako uniwersalny a nie partykularny opis polskiej historii.
OdpowiedzUsuńBo też i jest uniwersalny. Oczywiście są szczegóły charakterystyczne, ale w przeważającej części to co opisuje doktor Klukowski działo się na terenie całej GG i reszty okupowanych terenów (vide eksterminacja całych wiosek). Nie wiem, czy nie złamię postanowienia o czytaniu latem książek lekkich i nie sięgnę po zachwalaną na blogach Grzebałkowską.
UsuńOd pewnego czasu zauważam jak nie wiele wiem na ten interesujący mnie temat. Nie wystarczy przekartkować kilku książek, żeby zagłębić się w całą historię II Wojny Światowej, trzeba przeczytać wszystko, a i tak wydaje się, że wiedza ta to tylko "kawałek góry lodowej" (nawet nie czubek). Czytałam Grosa, czytałam Chiger, Ligocką, Evę Mozes Kor, oglądałam "Pokłosie" Pasikowskiego, zabrałam się za "Dzienniki czasu wojny" Nałkowskiej i chcę wiedzieć więcej. Wciąż więcej...
OdpowiedzUsuńNajciekawsze są w tym wszystkim wspomnienia. Wspomnienia ludzi, którzy przeżyli piekło na ziemi. Dlatego Klukowski i Grzebałkowska lądują u mnie na półce zwanej "koniecznie przeczytać!".
A najlepsze są dzienniki właśnie, spisane "na świeżo", bo wspomnienia pisane kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt lat po wydarzeniach, są już obarczone skazą pamięci. Literatura dotycząca II WŚ jest tak obszerna, że życia by mogło braknąć, ale warto ją czytać, choćby po to, żeby wyzwolić się z jarzma szkolnego oceniania b&w.
Usuń