Kiedy książka zaczęła się wspaniałym opisem jeszcze wspanialszego kaca zrozumiałem, że polubię tego gościa, który mimo odpokutowywania zbrodni zwanej nieumiarkowaniem w piciu, takimi ładnymi słowy jest w stanie opisywać swój stan (narracja w większej części pierwszoosobowa). I miałem rację, bo mimo swych przywar jest pan porucznik hawańskiej policji, Mario Conde, osobą sympatyczną i nietuzinkową.
Hawana końca lat osiemdziesiątych nie jest jak się okazuje ani rajem (reżim, przestępczość), ani piekłem (ludzie, mimo wszystko, potrafią znaleźć swój sposób na życie). W tym egzotycznym dla nas, nazwijmy go roboczo, czyśćcu, swój żywot wiedzie kubański dochodzeniowiec z przypadku. Z przypadku, bo los (a może raczej konieczność pewnych życiowych wyborów), miast uczynić Condego pisarzem, skierował go do akademii policyjnej. W "Gorączce ...", towarzyszymy mu podczas sprawy zaginięcia licealnego kolegi. Nuda, gdyby nie fakt, że zaginiony przez całą młodość był wrzodem na tyłku dla głównego bohatera. On bowiem (zaginiony, nie tyłek) zdobył władzę, pieniądze i co najistotniejsze, kobietę, która była obiektem pożądania Maria. Ale jak to mawiają, pieniądze szczęścia ..., itd.
"Gorączka ..." to pierwszy z trzech wydanych w Polsce kryminałów kubańskiego pisarza. Choć dodać tutaj należy, że słowo "kryminał" jest trochę na wyrost, bo więcej tu scen obyczajowych, rozmyślań Condego nad życiem czy opisów tegoż życia za rządów Castro, niż samej policyjnej roboty. Mam wrażenie, że wątek śledztwa jest dla autora jedynie wymówką do przybliżenia nam życia jednostki w tamtym czasie i miejscu. I trzeba przyznać, że nieźle mu się to udało.
Zatem ogół Kubańczyków żyje biednie, ale wesoło. Gospodynie domowe wymyślają proste, ale pyszne potrawy, a reszty dopełnia dobry rum, muzyka i niekończące się rozmowy o baseballu, kobietach/mężczyznach, pogodzie czy sensie życia. To jeden biegun. Na drugim są ludzie pokroju poszukiwanego Rafaela Morina Rodrigueza, wysoko postawionego i nieźle uposażonego aparatczyka, któremu mamona i władza troszkę zryły berecik i kiedy sięgnął po zbyt duży kawałek tortu ...
Nie wiem czy można zrozumieć komunistyczną Kubę po lekturze tej historii, ale ja z przyjemnością wyłapywałem podobieństwa z naszą ludową ojczyzną lat 80tych. I znalazłem ich całkiem sporo, łącznie z kubańskim odpowiednikiem ORMO, że o podrasowanej, polskiej zupie pieczarkowej nie wspomnę. I nie jest może "Gorączka ..." jakąś pozycją wybitną, mimo że autor próbuje ją podrasować wprowadzając np. retrospekcje w postaci strumienia świadomości, ale z pewnością jeszcze Maria odwiedzę, bo na półce czekają "Wichura ..." wraz z "Transem ...".
Mario gościł także na Czytankach Anki
Nieustająco fascynuje mnie ta pieczarkowa :)
OdpowiedzUsuńAle w sensie, że w jaki sposób podrasowana? Jak wrócę do gawry, to mogę Ci poszukać tego fragmentu i przytoczyć tu, na forum publicznym :)
UsuńPoszukaj. Ale ogólnie dziwi mnie, skąd ją tam wzięli. I nie wiem, jak na Kubie z dostępnością pieczarek :P
UsuńOd czego moc netu. Pieczarkowa była udoskonalona, uwaga, boćwinką gospodyni chowu :) Ciekawe co było w oryginale, bo jeśli rzeczywiście boćwina, to dodatek do pieczarkowej co najmniej zastanawiający. A! I jeszcze jeden polski akcent (Polska jako kraj dóbr luksusowych): "Jakbym dostał taką zwykłą polską gitarę, tobym był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, ale jak się jest synem kierowcy autobusów, który za swoją pensyjkę musi utrzymać sześć osób, szczęście musi kosztować znacznie mniej niż sto czterdzieści pesos".
UsuńRany, kubańska boćwina? Oni w ogóle znają buraki? Coraz zdziwniej i zdziwniej :P Nie znam się na polskich gitarach, ale ponoć nie były najlepsze.
UsuńKrótka kwerenda i oto menu w oryginale: Bacalao a la vizcaína, arroz blanco, sopa polaca de champiñones mejorada por mí con acelga, menudos de pollo y salsa de tomate, los plátanos maduros fritos y ensalada de berro, lechuga y rábano. Wynika mi (z tłumacza Google, bo hiszpańskiego nie znam), że o ile to rzeczywiście boćwnia, to już zupa raczej grzybowa, a nie, chyba niepotrzebnie uszczegółowiona, pieczarkowa :)
UsuńSzampiniony to tak elegancko o pieczarkach :) W każdym razie ciekawostka. Rozumiem, że my im zupę pieczarkową, oni nam zielone pomarańcze na święta.
UsuńOt, człowiek uczy się całe życie. Czyli pieczarkowa usprawiedliwiona :) A tych wyczekiwanych ponoć, świątecznych pomarańczy z Kuby, to jako żywo, nie pamiętam :(
UsuńJa pamiętam, nie było na co czekać :(
UsuńAle Milky Waya z kościelnych darów, to pamiętam do dziś. Podzieliłem sobie na trzy części i miałem na cały dzień. Młode nie znajo :P
UsuńFarciarz, u nas co najwyżej torebka ryżu albo baniak oleju na dwie rodziny.
UsuńO, widzisz! Te baniaki (chyba u nas jednak z oliwą, nie olejem), to pamiętam doskonale, bo później były używane jako pojemniki na śrubki, po odcięciu wierzchu :)
UsuńNo mogła być i oliwa, nie rozróżniałem. Moi rodzice swoją dawkę oleju przelali do butelek po mleku i puszkę oddali, o co miałem żal.
UsuńZobacz jak łatwo przychodzi nam się teraz podśmiewać z literackich panienek zachwycających się podarowaną przez przyjaciółkę puszką po herbatnikach. Ale sami dzieciakami będąc w tych chudych latach byliśmy jak sroki. Puszki po napojach, paczki po zachodnich fajkach, opakowania z czekolady. Było ubogo, więc cieszyło byle goownienko. A teraz? Wszystkiego w bród i nic nie cieszy, a jak już, to chwilę, bo jest nowsze i bardziej pożądane.
UsuńEj, gdzie się naśmiewałem? Ja nawet kolekcję puszek miałem słabą :(
UsuńZnaczy, nie Ty osobiście :) Ale przyznaj, nie zdarzyło Ci się nigdy pomyśleć, czytając zachwyty nad jedwabną wstążką, że o co ten cały raban? A lla naszych dzieci nasze postępowanie to przecież kosmos. Zbierać śmieci, które powinny trafić do żółtego worka, też coś :D
UsuńA wiesz, że chyba nie albo z rzadka? Sam się potrafiłem bawić byle czym, cieszyłem się z dropsów albo lizaka, do dziś mi się zdarza kasztan podnieść. Moje dzieci jakoś szczęśliwie też się potrafiły lepiej bawić patykiem niż wypasem za stówkę, więc nie miały ich przesadnie dużo. Wypasów, nie patyków, bo te potrafiły być wszędzie :P
UsuńWidać masz w sobie więcej z dziecka niż ja :) Mnie już nic niewiele cieszy :(
UsuńMnie też, ale po kasztan się schylę :)
UsuńTo biednie, ale wesoło i z dużym poczuciem humoru to się zgadza, opowiadali mi znajomi o wizycie na Kubie, nie mogąc wyjść z podziwu, jak za tak nędzne uposażenie ci ludzie byli w stanie cieszyć się z życia i jeszcze urządzać przyjęcia. I jak widzę dotrzymałeś słowa. Brawo Ty
OdpowiedzUsuńAle czy u nas nie było tak samo? Robiło się coś z niczego, a znajomi spotykali się przy okazji imienin czy urodzin czy wręcz bez okazji. Teraz nadmiar rzeczy sprawił, że okopani w dobrobycie zapominamy, że czasem warto wyjść do ludzi.
UsuńTeraz to bez maseczki i aktualnego testu nie podchodź :P
UsuńTak, po części to prawda. Już chyba gdzieś wspominałam, że jak mieszkałam w latach 60-80 tych w bloku z wielkiej płyty to znałam wszystkich sąsiadów, dzieciaki wspólnie spędzały czas pod blokiem (jak się mawiało na trzepaku), rodzice się odwiedzali. Kiedy w latach 90-tych przeprowadziłam się do własnego M-3, znałam wszystkich sąsiadów przynajmniej z widzenia, a z niektórymi czasem rozmawiałam, teraz w latach 20-tych, po kolejnej przeprowadzce nawet nie znam najbliższych sąsiadów z widzenia. Okopujemy się w swoich czterech ścianach. Bo mamy już inne atrakcje, a rozmowa, wspólne spędzanie czasu, jedzenie i picie to przeszłość. Choć powoli widzę jakieś światełko w tunelu i powracanie do tego, co w życiu najważniejsze- kontaktów międzyludzkich.
UsuńWszędzie tak się dzieje. Słynne wioskowe ławeczki coraz częściej świecą pustkami, a jak człowiek popatrzy wzdłuż wioski (typowa ulicówka), to cisza, spokój, nic się nie dzieje. The times they are a-changin', jak śpiewa klasyk :)
UsuńKiedyś sobie przypomnę te trzy książki, bo stoją na półeczce, ale póki co nie mam potrzeby powtórek, bo kolejka innych tytułów do przeczytania jest pokaźna. Ale wspominam je miło, a nade wszystko kojarzą mi się dość logicznie z zapachem i smakiem rumu :-)
OdpowiedzUsuńNie wiem czemu, ale nie o wszystkich komentarzach przychodzą mi powiadomienia. Dobrze, że rano zajrzałem :)
UsuńJa z kolei chciałbym mieć kolejkę, bo na razie jestem na etapie kobiety z pełną szafą i stereotypowym "co ja mam na siebie włożyć", na ustach. Przeglądam Legimi i nic nie chce się do mnie odezwać :(
Conde i rum to dość częste połączenie w tej książce. Z ciekawości nalałem sobie kapkę Bacardi do szklanki z lodem, ale za ChRL nie wiem nad czym się tak rozpływają bohaterowie. Rum tylko w Cuba Libre :D
PS. Dzięki lekturze zgadłem wczoraj w Va Banque kto najwięcej razy zgarnął tytuł mistrzów świata w baseballu :)
Pierwsza scena w powieści to jest po prostu majstersztyk. Czytałam rano, przed wyjściem do pracy, i bardzo sugestywna mi się wydała.
OdpowiedzUsuńCo do porównań z PRL-em - mój ojciec też odkręcał antenę, kiedy wysiadał na dłużej z samochodu.;)
Mogłem porównać do doznań znanych z młodzieńczej autopsji i dziękować tylko wypada, że były to czasy, kiedy jeszcze nie musiałem zwlekać się do pracy :P Antenę w niektórych miejscach niektórych miast i wsi odkręca się do tej pory :D Sam to robiłem przy pierwszym aucie, a to już nie był PRL.
Usuń