wtorek, 23 maja 2023

"13 pięter" Filip Springer

Medialne doniesienia o spektakularnej klapie kolejnego w historii naszego kraju programu, który miał rozwiązać problemy nękające mieszkalnictwo, skłoniły mnie do wspomnienia o książce próbującej ująć w karby zagadnienie łatwej dostępności taniego lokum dla szerokiego spektrum osób potrzebujących takich lokali. Filip Springer wystartował w okolicach międzywojnia, a wylądował w czasach nam współczesnych i jedyna konstatacja jaka płynie z lektury jego reportażu/eseju jest taka, że nie było, nie jest i pewnie nieprędko będzie dobrze, jeśli chodzi o bezproblemowe wejście w życie z własnymi czterema kątami.

Najlepiej będzie chyba zacząć od opisu własnej peregrynacji. która zakończyła się, szczęśliwie, zamieszkaniem w białym domku pod lasem.

Początki, to kilkanaście wynajmowanych metrów kwadratowych, ogrzewanych piecem kaflowym, bez łazienki, z wychodkiem, podobnie jak składzikiem na węgiel, oddalonym o kilkadziesiąt metrów od budynku, bez bieżącej wody (ta pojawia się w okolicach przełomu wieków) i dwupalnikową kuchenką gazową, zamontowaną na nieogrzewanym, mikroskopijnym poddaszu. Trzy osoby (wychowuje mnie Babcia, bo samotna Mama pracuje zawodowo), jedna wersalka i słynna "amerykanka". Kiedy mam kilkanaście lat (Babcia niestety już nie żyje), Mama przenosi się do pokoju piętro niżej, który dostaje po przenoszonej do nowego lokalu bibliotece publicznej (tak, tak, przez lata mieszkałem nad biblio). Następny etap, to poznanie Kitka i pójście na swoje, czyli wynajęcie małego M w starym budynku. Lata zmagań z przeciekającym dachem i brakiem zgody zarządcy na przeprowadzenie gruntownego remontu lokalu, który aż się prosił o zadbanie. W końcu jutrzenka - nowy właściciel, nowy dach i generalka. Rodzą się chłopaki i myśl o budowie. Jednocześnie rodzi się strach przed kredytem. Bierzemy, na szczęście, jak się okazuje, w złotówkach. Budujemy (po drodze siwiejąc, bo nie zna życia, kto nie czuwał nad siłą fachową), wprowadzamy się, płacimy, spłacamy. Jesteśmy na swoim.

Ten telegraficzny skrót spokojnie, gdyby nie brak pisarskiego talentu, mógłbym rozbudować do książki grubości "13 pięter". Szczegółowo opisać radości, smutki i strachy, które towarzyszyły nam w drodze do oglądanego teraz co dzień widoku ściany lasu, który podziwiamy z okna w kuchni. Ale i tak, biorąc pod uwagę to co znajdziecie na kartach książki Springera, moje / nasze doświadczenia były kaszką z mleczkiem.

Patologie dotykające budownictwa mieszkaniowego mają długą historię. Jeśli słyszeliście o współczesnych czyścicielach kamienic, to co powiecie na to, że w latach 30. kamienicznicy pobierają od eksmitowanych opłatę za to, że wyrzucenie na bruk jest podparte wyrokiem sądu, bo tylko ten "uprawnia do starania się o miejsce w schronisku". Za przeprowadzenie procedury wyrzucenia na bruk płaci więc sam wyrzucany. Monty Python? Nie, II Rzeczpospolita. Ówczesne próby pomocy instytucjonalnej i finansowej mieszkańcom np. jednego z największych, podwarszawskich schronisk w Annopolu, kończą się tym, że "większość mieszkańców wprost żeruje na opiece społecznej od szeregu lat, wyciągając ze społeczeństwa znaczne środki zużywane zresztą na demoralizację". Czy taki stan rzeczy nie pokutuje w części społeczeństwa do dziś? Albo ten ustęp dotyczący dzikiego budownictwa: "Niektórzy społecznicy postulują nawet, by część takiej inicjatywy w jakiś sposób zalegalizować - uprościć procedury i zwolnić je z opłat, a nawet by stworzyć system małych, niskooprocentowanych kredytów, z których mogliby korzystać najbardziej potrzebujący (...)". Kto gromadził papierologię do budowy domu jednorodzinnego (i nie tylko) i płacił za nią, łatwo odpowie sobie na pytanie czy coś się w tym zakresie zmieniło.

Długo by można jeszcze pisać o rozdawaniu publicznych środków przeznaczonych na budownictwo mieszkaniowe krewnym i znajomym królika, o lex Wedel czy wszelkich szwindlach (wspomniani czyściciele) już z bliższego nam czasowo podwórka. I choć książka Filipa Springera nie jest może doskonała, bo ze względu na ogrom materiału, siłą rzeczy, wybiórcza, to jednak dotyka spraw podstawowych - prawa człowieka do dachu nad głową. Przeczytawszy ją, człowiek w mojej, nie oszukujmy się, komfortowej już sytuacji, może tylko pokiwać głową nad swoim szczęściem.

14 komentarzy:

  1. Ja w drodze do domku pod lasem miałem jeszcze TBS i to dopiero jest hucpa i granda :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, wiem. Są i TBSy, jest RnS i MdM i wszystkie te szczytne i nigdy nie zrealizowane albo zrealizowane w karykaturalny sposób programy :(

      Usuń
    2. W naszym przypadku TBS to była porażka zupełna, pomijając nawet pogłoski o mafijnej proweniencji firmy, która go budowała.

      Usuń
    3. Miałeś być mieszczuchem czy podmieszczuchem? A z perspektywy czasu, lepiej że się posypało?

      Usuń
    4. Miałem być podmieszczuchem blokowym, a jestem domowym. Chociaż w sumie najchętniej to bym willę w mieście posiadał :D

      Usuń
    5. Ze służbą, włączając szofera i ogrodnika :)

      Usuń
  2. Pamiętam, że rozdziały o Warszawie przedwojennej zrobiły na mnie duże wrażenie. Samo wyjaśnienie, dlaczego niezamożni wystawali na ulicach (nie było miejsca w domu), było swoistym olśnieniem. Inaczej później już oglądałam stare filmy, w których spano na zmianę dzienną i nocną w wynajmowanych pokojach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Albo służące nocujące po śmietnikach i wracające na salony rano, żeby podjąć pracę, bo nikt nie pomyślał, żeby w rozkładzie salonów JP zaprojektować choćby mikroskopijną służbówkę. Z kolei służących, najczęściej ubogich dziewcząt ze wsi, nie było stać na mieszkanie na mieście.
      Ostatnio odświeżałem sobie "Nie ma róży ..." Barei. To świetne uzupełnienie do książki pana Springera :(

      Usuń
  3. Nie nie, siedem razy próbuję się logować i wciąż jestem anonimem. :( Trudno. Z tej strony guciamal. Kiedy czytam post i czytam wasze komentarze to uzmysławiam sobie, jak wielką jestem szczęściarą. Własne M udało mi się zakupić w wieku lat 33 więc niemal młodzieńczym, dzięki rekompensacie z tytułu likwidacji spółdzielni mieszkaniowej, jakiejś premii z książeczki mieszkaniowej i niewielkiej pożyczce z banku, którą dość szybko udało się spłacić. Ale wówczas wydawało mi się, że to koszmar, mieszkanie dorosłej kobiety z rodzicami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrząc na obecną sytuację na rynku mieszkaniowym i ceny materiałów budowlanych i zestawiając z moimi prowincjonalnymi dochodami, które w stosunku do cen ledwo drgnęły, myślę że dalej mieszkalibyśmy w wynajętym. Albo rzucając się na głęboką wodę mielibyśmy w perspektywie kolejne 15-20 lat spłacania kredytu. Cieszmy się zatem i radujmy, że się udało.
      PS. Historia zatoczyła koło i znów mieszkam, dorosły facet, pod jednym dachem z Mamą :)

      Usuń
    2. Zatem oboje mamy szczęście, że udało nam się to własne M w końcu zdobyć nie zadłużając się do końca życia, albo co gorsza zostawiając spłatę długów dzieciom. Kiedy rodzice robią się wiekowi często znowu zamieszkujemy wspólnie. Jak mawia moja znajoma tak jest wygodniej sprawować opiekę. Mnie jeszcze to nie dopadło, ale kto wie, być może będzie taka potrzeba. Dziś dla odmiany bloger łaskawie pozwolił mi być nieanonimową.

      Usuń
    3. Teraz dla odmiany nie dostaję powiadomień o komentarzach. Przeszukałem maila, nie ma :( Gdybym traktował to moje blogowanie bardziej serio, chyba przeniósłbym się na jakąś płatną platformę :P
      I to prawda co piszesz. Być prawdziwie na swoim wydaje się być w tej chwili cholernym przywilejem. Martwi jedynie fakt, że od niektórych opisywanych przez Springera uregulowań czy sytuacji związanych z mieszkalnictwem mija już ponad sto lat, a wydaje się jakby w opisywanych kwestiach nic się nie zmieniało. Nie chce się czy nie da się? :(

      Usuń

"Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników je zamieszczających. Prowadzący bloga nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii."